Leszek Miller długo i dość krętą drogą szedł, aż wreszcie doszedł (a raczej wrócił) na stanowisko przewodniczącego Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Bez zachwytu i w okolicznościach niesprzyjających. Można powiedzieć, że niezależnie od własnych ambicji, z przymusu. Nie było lepszych. Ale wokół wszystko jest gorsze. Czy ta partia jeszcze istnieje, nikt na dobrą sprawę nie wie. Jeśli – to w kondycji wyjątkowo marnej. Młodzi spoglądają coraz śmielej na Ruch Palikota, pieniędzy nie ma, nie ma nawet siedziby, którą chce objąć Palikot, aby choćby symbolicznie „dobić” SLD. To zresztą zupełnie niezły happening w jego stylu.
Pozostał najmniejszy klub sejmowy i około miliona wyborców, których z roku na rok ubywa. Pozostało też doświadczenie nieudanych eksperymentów z przywództwem (młodzi się nie sprawdzili), nieudanych poszukiwań programowych (i radykalnego opozycyjnego „nie, bo nie”, które sam Miller uprawiał za rządów AWS), nieskutecznych patronatów Aleksandra Kwaśniewskiego i wielu innych. Można powiedzieć, że w ostatnich latach SLD nic się nie udawało, wyjąwszy niezły wynik Grzegorza Napieralskiego w wyborach prezydenckich, który bardziej był rezultatem okoliczności (czyli wyboru między kandydatami, z których każdy budził jakieś wątpliwości) niż szczególnych walorów szefa Sojuszu.
Co może się udać Millerowi, jednemu z najbardziej doświadczonych polskich polityków? Gdyby miał klub sejmowy nieco większy, mógłby w przyszłości, nawet w tej kadencji Sejmu, myśleć o koalicji z PO, która wydaje mu się bliska i we wszystkich sondażach opinii publicznej jest dla Polaków najatrakcyjniejsza jako najbardziej promodernizacyjna. Sam jest przecież bardziej socjalliberałem niż przedstawicielem lewicy w stanie czystym, co dziś oznacza także rys populistyczno-radykalny.