Czytać i pisać umiałem dobrze i szczególnie interesowały mnie książki o geografii. Nie wiedziałem, że geografia Wołynia, Wileńszczyzny, Polesia, Podola nie jest już geografią Polski. Nie wiedziałem też zresztą, gdy oglądałem mapy Europy, że niektóre niemieckie miasta, jak choćby Breslau (która to nazwa kojarzyła mi się wtedy jedynie z preclem), właśnie stało się polskie. Najbardziej jednak pociągała mnie mapa polityczna świata. Z małych czarno-białych mapek żmudnie przerysowywałem kontynenty na duży szary papier pakowy, a potem kolorowałem.
W ten sposób prawie cały świat polityczny jawił mi się w pięknym czerwonym kolorze. Dlaczego? Dlatego, że Wielką Brytanię i jej kolonie malowałem na karminowo. Od Kanady zaczynając, przez Amerykę Środkową, Afrykę i południową Azję, aż po Wyspy Sundajskie i Australię wszystko było czerwone. Pamiętam swoją fascynację odkryciem, że pół świata należy do Anglii i najbardziej ceniłem angielskie znaczki, na których zawsze był profil królowej albo króla.
Dziś, gdy słucham wypowiedzi prawicowych polityków – mniejsza o nazwiska, bo oni wszyscy mówią to samo – widzę siebie przy lampie naftowej pochylonego nad tymi rysowanymi mapami. Wścieka mnie to i denerwuje, że moje dziecięce fascynacje tak nagle zostają spłaszczone. Zwłaszcza kiedy odmieniają przez przypadki dwa rzeczowniki rodzaju żeńskiego. Gdy się uczyłem czytać i pisać, robiłem to samo, ale znaczyło to wtedy zupełnie co innego. Były to po prostu ćwiczenia z deklinacji rzeczowników zadawane mi przez mamę. Dziś identyczne ćwiczenia wykonuje parlamentarna opozycja nazywając to walką o właściwą politykę zagraniczną rządu.