Życzenia Wesołych Świąt brzmią w tym roku wyjątkowo niestosownie. W ostatnich tygodniach osoby występujące publicznie, czyli publikariusze wszystkich krajów, łączą się we wspólnym przekazie: nie ma się z czego cieszyć! Rzekoma prognoza Majów, przewidująca koniec świata w 2012 r., sprawdza się przynajmniej w tym sensie, że już, jako pierwsi, wyginęli optymiści. Dookoła mamy kryzys, a właściwie serię bolesnych kryzysów: finansowy, walutowy, demograficzny, ekologiczny, instytucjonalny, polityczny i wiele innych. Dla każdego coś przykrego.
Bez wątpienia nasz świat, czy raczej nasza epoka, przeżywa okres obniżenia nastroju; widzimy, że wyczerpują się dotychczasowe strategie i schematy obróbki rzeczywistości. Weszliśmy w okres globalnej współzależności, do której w naszej skrzynce z narzędziami brak odpowiednich kluczy, szamoczemy się jak muchy w sieci. Europejski kryzys zadłużenia, który absorbował nas przez cały miniony rok (i jeszcze podręczy), jest tego znakomitą ilustracją. Nagle okazało się, że jakieś anonimowe rynki finansowe i agencje ratingowe mają nad nami większą władzę niż demokratycznie wybrani politycy. Merkel, Cameron, Sarkozy czy Tusk, w swoich mniej lub bardziej płomiennych przemówieniach, już nie zwracają się do swoich narodów, ale do wiecznie niezadowolonych i rozhisteryzowanych rynków. Demokracja przegrywa z globalizacją: inwestorów z Chin, Kataru, Ameryki czy Europy nie obchodzą nasze unijne i krajowe procedury, niezbędne konsultacje, parlamenty, rady i komisje – dziś w ogóle nie kupią państwowych obligacji lub zedrą skórę, jeśli rządy nie spełnią surowych kryteriów wypłacalności. Jakby się mścili za upokorzenia sprzed dwóch lat, gdy groźba własnej niewypłacalności zmusiła wielkie instytucje finansowe do żebrania o pomoc u polityków.