- Gdyby Donald kazał wybrać na szefa klubu PO krowę, posłowie wybraliby krowę – to zdanie, wypowiedziane przez osobę z kierownictwa Platformy, dobrze obrazuje zarówno pozycję, jaką w ostatnich tygodniach zyskał w partii premier, jak i stan ducha platformianych parlamentarzystów.
Po wyborach, które Platforma wygrała głównie dzięki zaangażowaniu Donalda Tuska, premier skupił w swoim ręku ogromną władzę. Właściwie niepodzielnie rządzi partią, kontroluje klub parlamentarny, a także - mimo obecności koalicyjnego PSL - w znacznej mierze rząd. Stał się na tyle silny, że bez większych perturbacji pozbył się Grzegorza Schetyny - największego konkurenta w partii, „lidera wewnątrzpartyjnej opozycji”, który ze stanowiska marszałka Sejmu spadł na fotel szefa komisji spraw zagranicznych.
Pozycję i autorytet premiera wzmocniła jeszcze dobiegająca końca półroczna prezydencja Polski w UE. Tusk, którego notowania w Brukseli sukcesywnie zwyżkują, zbierał pochwały od najbardziej prominentnych polityków unijnych. Martin Schulz, szef socjalistów w europarlamencie, który w połowie stycznia zastąpi Jerzego Buzka w fotelu przewodniczącego PE, stwierdził nawet, że była to jedna z najlepszych prezydencji w ostatnich 15 latach.
Nie dziwne więc, że z taką pozycją - i to jeszcze w sytuacji narastającego zagrożenia rozlewającym się po Europie kryzysem - premier może czuć się bardzo pewnie. I pozwalać sobie na znacznie więcej niż do tej pory.
Sejm bez świętych krów
Wszyscy na Wiejskiej widzieli, jak premier bez mrugnięcia okiem wykonał roszady personalne po wyborach. Twardą ręką potraktował wszelkie głosy sprzeciwu. - Nawet najważniejsi politycy PO niechętnie podejmują dziś decyzje bez akceptacji Tuska.