Na stanie.
W kwestii zakupów wojskowi są mocno wyposzczeni. Zwłaszcza po 2011 r. – nie udało się przeprowadzić kilku ważnych i kosztownych przetargów. Najbardziej zabolała decyzja ministra obrony, że nie zostanie rozstrzygnięty przetarg na samolot szkolno-bojowy (koszt ok. 1,5 mld zł). Minęło kilka tygodni i minister skasował remont fregat (500 mln zł). Wojska lądowe nie kupiły sobie nowego pistoletu i silników do swoich śmigłowców (125 mln zł). Nie wydano ponad 100 mln zł na remonty. Zaoszczędzono kilka milionów, rezygnując z opracowania nowego wzoru munduru. Kryzys nie kryzys – wojsko czuje, że coś mu się jednak należy. Tym bardziej że przetarg na śmigłowce to temat z długą brodą. Armia zgłaszała chęć ich zakupu już na początku lat 2000. Mniej więcej wtedy, kiedy potrzebę wymiany maszyn zgłosiło Lotnicze Pogotowie Ratunkowe, które od pół roku ma komplet 23 nowoczesnych maszyn. Wojsko przez ten czas dokupiło zaledwie pięć śmigłowców.
Na oficjalnej stronie ministerstwa można znaleźć informację, że na stanie całej polskiej armii jest 215 śmigłowców. Gdybyśmy się jednak mocniej przyjrzeli tym liczbom, to okazałoby się, że do 2023 r. w linii pozostaną pojedyncze egzemplarze. – Lawinowe wycofywanie sprzętu zacznie się ok. 2017 r., kiedy z polskiej armii niemal całkowicie znikną rosyjskie Mi-2, Mi-8 i sporo Mi-24 – mówi jeden z dobrze zorientowanych wojskowych.
Każda maszyna powinna służyć 35 lat. Były już jednak takie przypadki, kiedy wydłużano ten okres o kolejne pięć. Armia do sprzętu podchodziła po gospodarsku: dużo pucować, mało używać. Misje w Iraku i w Afganistanie spowodowały jednak, że liczba maszyn zaczęła gwałtownie maleć. Kilka utracono. Pozostałych używano tak intensywnie, że trzeba było kanibalizować pozostałe – wymontowywać części z tych, które pozostały w kraju.