Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Koniec przyszłości

Nowy rok pełen niepewności

„O tym, że przyszłość zanika, a miejsce ryzyka zajmuje niepewność, mądrzy ludzie pisali od dawna. Ale ludzie uważający siebie za poważnych, mieli to za bajania intelektualistów”. „O tym, że przyszłość zanika, a miejsce ryzyka zajmuje niepewność, mądrzy ludzie pisali od dawna. Ale ludzie uważający siebie za poważnych, mieli to za bajania intelektualistów”. Newspix / Rex Features / EAST NEWS
Witajcie w nowym roku. Jaki ten rok będzie? Tego za diabła nikt nie wie. Tak jeszcze nie było. Ktoś nam ukradł przyszłość.
„Jakie my teraz mamy fakty i argumenty w sprawie choćby nieodległej przyszłości? Nawet tak proste, jak te, które by były potrzebne, żeby racjonalnie podejmować decyzje dotyczące wakacji”.Reuters/Forum „Jakie my teraz mamy fakty i argumenty w sprawie choćby nieodległej przyszłości? Nawet tak proste, jak te, które by były potrzebne, żeby racjonalnie podejmować decyzje dotyczące wakacji”.
„Nie będzie końca świata? Myślę, że nie będzie. Ale „myślę” to nie jest już dobre słowo. Powinienem powiedzieć: tak mi się wydaje. Bo do myślenia nie ma specjalnych przesłanek”..Noel Celis/AFP „Nie będzie końca świata? Myślę, że nie będzie. Ale „myślę” to nie jest już dobre słowo. Powinienem powiedzieć: tak mi się wydaje. Bo do myślenia nie ma specjalnych przesłanek”..

Przyszłość to obraz. Wyobrażenie tego, co wydarzy się jutro, za miesiąc, za dwa lata. Człowiek potrzebuje takiego wyobrażenia, żeby spać spokojnie i podejmować decyzje. A dziś wyobrazić się tego nie daje. Przyszłość się skończyła. I jak tu bez niej żyć?

Na przykład: dokąd państwo się wybieracie na tegoroczne wakacje? Czas, by się namyślać, kiedy wyrzucimy choinki. Sęk w tym, że „namyślać się” to teraz ryzykowny termin. Namyślanie się nie jest tylko mieleniem pustych myśli. Żeby się namyślać, trzeba ważyć fakty i argumenty. Jakie my teraz mamy fakty i argumenty w sprawie choćby nieodległej przyszłości? Nawet tak proste, jak te, które by były potrzebne, żeby racjonalnie podejmować decyzje dotyczące wakacji.

Nie jechać – łatwizna. Odkładamy ją na bok. Zacznijmy ambitniej. Powiedzmy – Egipt. Nie wiemy, jak się tam sprawy potoczą. Pal sześć. Możemy zamienić Egipt na Tunezję, Turcję, Maroko, Kenię… Albo liczyć, że nawet jeśli zamieszki w Egipcie się nasilą, to skupią się w Kairze, a w wakacyjnym imperium na Synaju Egipcjanie utrzymają spokój, żeby nie tracić pieniędzy.

Może tak. Może nie. A może w Egipcie i Tunezji przestaną się troszczyć o pieniądze. Może oddadzą się politycznym emocjom bez samoograniczeń? Czort wie. Eksperci coś mówią. Ale jedni tak, drudzy inaczej. A rok temu jedni ani drudzy nie przewidzieli arabskiej rewolucji. Trudno wierzyć, że teraz trafnie to zrobią. Zwłaszcza – że przewidzą punkt równowagi między polityczną emocją i finansową racjonalnością po drugiej stronie Morza Śródziemnego.

Można się przymierzyć do Grecji, Włoch, Hiszpanii. Ale co tam się będzie za pół roku działo? Wiem, wiem. Nie wolno straszyć kryzysem! Euro nie padnie. Nikt z niego nie wypadnie. Ale gdyby jednak...

Dwa lata temu nie było żadnego gdyby. Teraz „gdyby” jest wszędzie. Czasem pod racjonalizującą postacią „jeżeli”. Bez „gdyby” lub „jeżeli” prawie nic się już nie da do przodu powiedzieć.

Jeżeli euro padnie albo gdyby któryś kraj jednak z niego wypadł, może się okazać, że nie ma jak wrócić, bo zabraknie benzyny albo czegoś innego. Na przykład pieniędzy w bankomatach albo łączności w terminalach na karty. Jak by wyglądały Włochy, Grecja, Hiszpania w pierwszych dniach czy tygodniach bankructwa? Nie straszę. Nie boję się. Nie wiem. Jak ktoś mówi, że wie, to go nie słuchajcie. Takiego bankructwa nikt jeszcze nie przerabiał. Bankrutowały kraje, które miały swoje narodowe waluty. W strefie euro bankructwa nie przerabialiśmy. Brytyjski MSZ ogłosił, że przygotowuje się do ewakuacji brytyjskich turystów w takiej sytuacji. Odpukać! Tfu. Wiem, że odpukiwanie to przesąd. Oczywiście. Ale dziś nie mniej racjonalny niż prognozowanie.

A ile takie wakacje by nas kosztowały? Mamy w katalogach oferty. Kto szybko kupi, może liczyć na solidny rabat. Są prawdziwe okazje. Ale od czego oni te rabaty liczą? Od cen przeliczonych z dolarów albo euro. Kiedy to piszę, euro kosztuje jakieś 4,50 zł, a dolar 3,50. Jak państwo będziecie czytali, euro może być po 4 albo po 5 zł. Dolar też. Albo nawet gorzej. Dolar może być po 3 albo po 5. A w czerwcu, lipcu, sierpniu, wrześniu, kiedy państwo chcecie zabrać dzieci na ciepłe wakacje, te widełki widziane z dzisiejszej perspektywy są szersze. Może frank szwajcarski będzie po 7 zł? Znam poważną firmę, która się ubezpieczyła od takiego kursu, chociaż jej konkurenci na wieść o tym stukają się w głowę.

Załóżmy, że biuro da nam dziś gwarancję stałej ceny. To brzmi dobrze. Ale ja bym się specjalnie nie cieszył. Jakie biuro ma wystarczające rezerwy, żeby realnie zapłacić hotelom i liniom lotniczym za nasze kupione przy dzisiejszym kursie wakacje, jeśli frank szwajcarski będzie po 7, a nawet po 5 zł? Myślicie państwo, że nie będzie? Ja też. Ale myśleliśmy tyle różnych rzeczy, które się nie sprawdziły... Biura się obowiązkowo poubezpieczały od ryzyka kursowego. Tylko czy ubezpieczyciele i reasekuratorzy dźwigną taką katastrofę? Bo to by nie była katastrofa branży turystycznej. To by dotknęło każdego. Gigantyczne, niewyobrażalne lawiny bogactwa przelałyby się przez świat, jednych równając z ziemią, innych topiąc albo wynosząc na szczyty.

Nie będzie końca świata? Myślę, że nie będzie. Ale „myślę” to nie jest już dobre słowo. Powinienem powiedzieć: tak mi się wydaje. Bo do myślenia nie ma specjalnych przesłanek. Siedzę sobie wygodnie i piszę; państwo siedzicie sobie wygodnie i czytacie. A tu wszystko na włosku. Od wieków symbolem patrzenia w przyszłość był człowiek z lunetą wyznaczającą kilkunastostopniowy kąt widzenia. Im dalej, tym spectrum możliwości szersze, ale jednak wciąż ograniczone. Teraz nawet najbliższa przyszłość wygląda jak obraz na radarze. Ma 360 stopni. Jutra się nie da zobaczyć. Może być z tyłu lub z przodu. Na trzeciej albo na dziewiątej. Na szóstej albo na dwunastej. Trzeba by mieć oczy dookoła głowy. Marne 365 dni rozkłada się na wszystkich 360 stopniach. Może nic się nie zmieni. A może zmieni się wszystko.

Przywykliśmy do banalnej prawdy, że istnieje ryzyko. Podświadomie i bez specjalnego stresu podejmując decyzje, uwzględniamy rozmaite ryzyko. Każdy jakoś je sobie ocenia, a fachowcy i rynki starannie je wyceniają. Albo formalnie, metodycznie – przez składkę ubezpieczeniową czy ratingi papierów wartościowych. Albo spontanicznie – na przykład przez oprocentowanie obligacji rządowych. Im większe ryzyko niewypłacalności, tym wyższe oprocentowanie. Dla Niemiec poniżej 2 proc., dla Polski poniżej 6, dla Grecji już powyżej 30. Ale dające się oszacować ryzyko znika wraz z przyszłością. Nie ma przyszłości – to nie ma ryzyka. Jego miejsce zajmuje niepewność. Czyli ryzyko, którego oszacować się nie da, bo zbyt wiele jest zmiennych i zbyt duża może być ich zmienność.

Że przyszłość zanika, a miejsce ryzyka zajmuje niepewność, mądrzy ludzie pisali od dawna. Ale ludzie uważający siebie za poważnych, mieli to za bajania intelektualistów. Dziś człowiek najmocniej chodzący po ziemi, taki jak Leszek Czarnecki – supergwiazda rynku finansowego i jeden z najbogatszych Polaków – pisząc książkę poświęconą nowym wymiarom ryzyka stwierdza wprost, że „przewidywanie przyszłości stało się niezwykle trudne lub wręcz niemożliwe”. Bo nieoczekiwane są „zmiany na rynku, skoki kursów walutowych, nigdy wcześniej niespotykane amplitudy cen akcji i obligacji, pojawiająca się i niespodziewanie znikająca płynność rynków”.

Nie współczuję bankierom. Ale fakt, że giełdowa wycena spółek Czarneckiego w ciągu roku spadła niemal o połowę – choć są to spółki solidne, dobrze osadzone na rynku, zarządzane bez ekstrawagancji – mówi sporo o naszej sytuacji. Czarnecki da radę. Zostały mu ponad 2 mld zł w giełdowych aktywach. A my? Jak państwo dacie radę?

Dwa lata temu prof. Witold Orłowski swojej alternatywnej historii XX w. dał tytuł „Stulecie chaosu”. Jeśli wiekiem XX rządziła logika chaosu, to co powiedzieć o XXI w.? Książkę o obecnym stuleciu Orłowski zatytułował „Świat, który oszalał”. Inny wybitny ekonomista prof. Grzegorz Kołodko swojemu bestsellerowemu, przetłumaczonemu już na kilkanaście języków, opisowi nowej rzeczywistości dał tytuł „Wędrujący świat”. Dwa lata temu ten tytuł wydawał się trafny. Dziś trudno mówić o wędrowaniu. Teraz świat się zatacza, jakby się upił i naćpał. Tytuł ubiegłorocznego amerykańskiego wydania: „Prawda, błędy, kłamstwa”. Jeszcze inny wybitny polski ekonomista prof. Władysław Szymański swoją najnowszą książkę zatytułował „Niepewność i niestabilność gospodarcza”. Prosto i bez ogródek.

Prof. Szymański, szef Katedry Analizy Rynków i Konkurencji w warszawskiej SGH, zapowiada „przejście od stosunkowo długich procesów stabilności przerywanych co jakiś czas zjawiskami destabilizacji do stosunkowo trwałych długich okresów niestabilności i kryzysów przerywanych niekiedy krótkimi okresami stabilności i spokoju”. Podobnie jak Nouriel Roubini, najuważniej dziś słuchany ekonomista świata, który przewiduje epokę „wielkiej niestabilności”.

Od ponad trzech lat w tę i z powrotem obracamy słowo kryzys. Kryzys to przykry incydent. Kryzys wieku średniego, kryzys małżeństwa, kryzys wiary, kryzys energetyczny, kryzys rakietowy, kryzys sueski, kubański itp. Wszystkie one przychodzą i odchodzą. Po kryzysie rzeczywistość układa się na nowo – po nowemu albo po staremu – i znów jest stabilnie. Kryzysy trzeba przeżyć, przeczekać, jakoś przetrwać. To daje się zrobić, bo kryzysy z natury nie trwają przecież długo. Rok. Czasem parę lat. Tak myślimy i o obecnym kryzysie. Byle do wiosny czy do czegoś innego. Ale coraz więcej wskazuje i coraz więcej poważnych ekspertów uważa, że to nie jest kryzys, ale nowy system, którego zasadniczą cechę stanowi totalna niestabilność, z przyzwyczajenia odbierana przez nas jako kryzys. „Krach finansowy – napisał ponad rok temu Roubini – to nie wydarzenie, które pojawia się raz na sto lat, lecz zapowiedź tego, co nas czeka w przyszłości”. Stabilna niestabilność. Ustabilizowana destabilizacja.

Jak możliwe były istniejące dziesiątki lat państwa stanu wyjątkowego, tak coraz bardziej realny i prawdopodobny wydaje się globalny system stanu kryzysowego. Brzmi to absurdalnie, ale być może najtrafniej opisuje rzeczywistość, którą ludzkość stworzyła. Parę lat temu inny wielki ekonomista, noblista Paul Krugman tłumaczył obecny kryzys poprzedzającym go nawrotem dominacji „ekonomii depresyjnej”, czyli tego samego rynkowego fundamentalizmu, który był źródłem Wielkiego Kryzysu 80 lat wcześniej. Nikt skutecznie nie obalił tej tezy. Żeby jednak zrozumieć to, co się z naszym światem dzieje, trzeba też zauważyć zasadniczą różnicę między epokami.

Wielki Kryzys początków XX w. pozostał kryzysem, czyli wybuchł i dał się ugasić, bo ekscesom rynku mogły się przeciwstawić silne państwa narodowe zdolne do prowadzenia skutecznych interwencji na ogromną skalę. Rządy robiły to twardą ręką, której nie lubimy (faszyzm, etatyzm, protekcjonizm, autorytaryzm), ale działały skutecznie. Budując autostrady, koleje, fabryki, armie i zabezpieczenia społeczne. W cztery lata (1929–33) sytuacja została z grubsza opanowana. Teraz cztery lata mijają, a końca kryzysu za skarby nie widać.

Dzięki postępowi wiedzy ekonomicznej i szybszej początkowej reakcji skala kryzysu w większości krajów jest mniejsza, choć fundamentalizm rynkowy lat 90. nie był słabszy niż w latach 20. Nic wciąż jednak nie zapowiada sensownej stabilizacji. Przeciwnie. To kryzys się stabilizuje, a nie gospodarka i zwłaszcza nie polityka. Systematycznie rozlewa się na kolejne regiony i sfery.

Źródeł różnicy jest kilka, ale podstawowa to zmiana proporcji sił. Siły rynkowe, które tworzą wielką nierównowagę, są nieporównanie większe niż 80 lat temu. Bardziej bezduszne, bo bezosobowe (rozproszona własność) i przede wszystkim globalne. A państwa narodowe są nieporównanie słabsze i mają charakter lokalny. Rządy tę dysproporcję oczywiście widzą i próbują jakoś jej przeciwdziałać (przez G20, G8, MFW, Unię Europejską, WTO, ONZ itp.), ale ich szanse są marne. Im kryzys jest głębszy, tym większa jest presja społeczna, by władze realizowały tylko egoistyczny, narodowy interes. Im bardziej zaś politycy tej presji ulegają, tym bardziej są bezradni w swojej samotności wobec globalnych rynków.

Kto się interesuje, ten się naczytał pomysłów, jak ustabilizować świat i odzyskać przyszłość. Każda poważniejsza książka o kryzysie ma na końcu rozdział o tym, co powinniśmy zrobić. Pomysły na ogół są zbieżne – silniejsza ponadnarodowa, a w miarę możliwości globalna koordynacja (władza) polityczna, przywrócenie politycznej kontroli nad kapitałem (zwłaszcza finansowym), odbudowa osobistej odpowiedzialności za podejmowanie nadmiernego ryzyka w gospodarce, silniejsze publiczne zabezpieczenia społeczne towarzyszące uelastycznianiu rynku pracy.

Każdy jednak, kto takie propozycje zgłasza, rozumie, że te same przyczyny, dla których je zgłasza, sprawiają, że są one mało realistyczne. Władza musi się wzmocnić, bo stała się za słaba, ale być może stała się już zbyt słaba, by mogła się wzmocnić. Jak baron Münchhausen nie mógł się sam wyciągnąć z bagna za włosy, tak władza polityczna może już być zbyt słaba, by odzyskać kontrolę.

Jeśli współczesne państwa narodowe są szarpiącymi się za włosy Münchhausenami tonącymi w bagnie uwolnionych rynków, na co wskazuje notoryczna bezradność wspólnoty międzynarodowej wobec większości narastających wyzwań – od ekologii po system monetarny – to trzeba się przyzwyczaić do życia bez przyszłości. Jeśli nie chcemy się nieustannie dręczyć – trzeba takie życie polubić. Albo przynajmniej się do niego przystosować. Co nie będzie łatwe. Nie tylko ze względu na wakacje.

W skali makro jest to problem polityków, ekonomistów, wielkiego biznesu i intelektualistów. Ale w skali mikro deficyt przyszłości dotyka każdego. Nikt na przykład nie wie, co będzie taniało, co będzie drożało, ile osób straci w najbliższym roku pracę, a ile ją uzyska, które kraje zyskają, a które przeciwnie. Nie wiadomo nawet, jak gromadzić nasze oszczędności, żeby się pomnażały. A choćby żeby nie topniały. „Nie martwię się, jak zarobić. Martwię się, jak zachować dorobek” – powiedział mi ostatnio big boss z branży finansowej. Ci, którzy inwestują w niemieckie czy amerykańskie obligacje skarbowe, godzą się już nawet, żeby ich zasoby relatywnie topniały zżerane przez inflację. Wybierają dość pewną gwarancję powolnego topnienia, by nie podejmować nieobliczalnego ryzyka.

Jeśli jednak komuś się zdaje, że niepewność dotyczy tylko gospodarki, to bardzo się myli. Nie wiemy nie tylko, czy Unia się w najbliższych miesiącach silniej zintegruje, czy też się rozpadnie, ale nawet co byłoby dla nas lepsze na dłuższą i krótszą metę. Ze świata gospodarki emocje przenoszą się do świata polityki i mogą tam niemal w każdej chwili wybuchnąć. W skali międzynarodowej – na przykład jako upadek euro, WTO czy MFW – ale też w skali narodowej jako niewyobrażalne dziś wyniki wyborów w różnych ważnych krajach, za którymi pójdą poważne zmiany systemowe.

Richard Stein z „Financial Mail” uważa na przykład, że „wybór między demokratycznym i autorytarnym modelem kapitalizmu to dziś jedno z kluczowych wyzwań”. I nie jest w tym myśleniu odosobniony. Bo coraz lepiej widać, że obecny model kapitalizmu nie pasuje do obecnego modelu demokracji. Trzeba jakoś uzgodnić dwie strony tego równania. Po którejś musi nastąpić zasadnicza zmiana. A może po obu. A może nie nastąpi i tak się to wszystko będzie latami telepało.

Ja wiem, chcielibyście się państwo dowiedzieć, czy to źle, czy dobrze. Na pierwszy rzut oka – niespecjalnie. Ale może co nie osłabi, to wzmocni. Kogoś pewnie wzmocni. Czemu akurat nie nas? Potęgi kruszeją. Nie tylko Ameryka czy Anglia. W Chinach też coś pęka. I w Rosji. Ich modele rozwoju się kruszą. W modelu świata powstają szczeliny, którymi ktoś może przedostać się do góry. Może tym razem my? Przynajmniej na razie, w nowej rzeczywistości radzimy sobie jakby lepiej niż inni. Więc może nareszcie to właśnie nam się uda.

Tego państwu i sobie bardzo gorąco życzę. I nie beznadziejnie. Ciekawy rok przed nami. Piekielnie ciekawy. I jak nigdy wcześniej nieprzewidywalny.

Polityka 01.2012 (2840) z dnia 03.01.2012; Temat tygodnia; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Koniec przyszłości"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną