Przetargiem na zakup samolotów bezzałogowych dla polskiej armii chwalono się chętnie. Ale tylko przez pierwsze tygodnie po jego podpisaniu. 15 miesięcy temu Polscy żołnierze w Afganistanie mieli dostać pierwszy zestaw bezzałogowców. A 30 czerwca 2011 r. miało się skończyć szkolenie ostatnich żołnierzy. Formalnie żaden z tych punktów umowy nie został zrealizowany. Zwycięzca już po wygranym przetargu zaoferował polskiej armii system z gorszą głowicą śledzącą, słabszym GPS, bez systemu automatycznego startu i lądowania i bez możliwości wymiany danych pomiędzy samolotami, co było jednym z kluczowych zapisów kontraktu. A mimo to Ministerstwo Obrony Narodowej przelało na konto producenta 30,3 mln zł. Kolejne miliony z budżetu poszły na dostosowanie struktury polskiej armii do sprzętu, którego ciągle ona nie odebrała.
Trudno się dziwić frustracji wśród żołnierzy.
Szybko, bo giną
Z pojawieniem się w polskiej armii samolotów bezzałogowych było jak w przysłowiu: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Przez wiele lat temat ten właściwie nie istniał. A osoby podejmujące ten wątek, jak choćby gen. Stanisław Koziej, traktowane były z lekkim przymrużeniem oka. Dopiero w 2003 r., kiedy polska armia zetknęła się z nimi podczas misji w Iraku, okazało się, że bez tego sprzętu ani rusz. Potrzebę jego kupienia zaczęto wpisywać do kolejnych planów budżetowych.
Pierwsze próby zakupu Polska podjęła za oceanem. Negocjowano samoloty Shadow 200. Amerykanie proponowali cenę znacznie wyższą od tej, za którą kupowała amerykańska armia. Naturalnym konkurentem okazały się więc firmy izraelskie, które wyspecjalizowały się w produkcji tego typu sprzętu. W 2005 r. do GROM trafił pierwszy samolot, a właściwie samolocik bezzałogowy – Orbiter.