W znakomitym miesięczniku „Press” Jerzy Haszczyński (kierownik działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”) napisał: „Nie mogę uwierzyć, że kiedyś zaczynałem »Politykę« od felietonów Ludwika Stommy. Nie wszyscy mają wysoką formę przez całe publicystyczne życie”.
Kwestia ta składa się z dwóch zdań. O obiektywizmie pierwszego nie śmiem wątpić. Haszczyński nie może uwierzyć… Nie ma tu żadnego możliwego komentarza. Może tylko ten, że współczuję Haszczyńskiemu utraty zaufania do świata. Skoro nie może samemu sobie, to komu tu bardziej wierzyć? Świat staje się pusty, zakłamany i złowrogi. Skądinąd składa mi tutaj Haszczyński dubeltowy komplement: primo, że zaczynał ongiś lekturę POLITYKI od moich gryzmołów, secundo, że czyta je do dzisiaj, bo jakże inaczej mógłby dokonać porównania? Nie zaczynając od mojego felietonu, zostawia go na deser. Pochlebia mi to w tej mierze, że mam przyjaciela pamiętającego tylko końcówki książek. Kiedy bowiem dochodzi do ostatniego rozdziału, dawno już nie przypomina sobie, co było na początku. Niemal dokładnie jak w dramatycznym pytaniu: co jest lepsze: choroba Parkinsona czy Alzheimera? Oczywiście, że Parkinsona, gdyż pijąc wódkę wylejesz wprawdzie pół kieliszka, ale przy Alzheimerze możesz zgoła zapomnieć, że trzeba się napić…
Drugie zdanie jest bardziej skomplikowane. Nie jest w nim powiedziane, że Ludwik Stomma stetryczał, zdegradował się intelektualnie, starość obrodziła sklerozą i maniactwem. Nic z tych rzeczy. Haszczyński jest w każdym calu dżentelmenem, toteż uogólnia: „nie wszyscy mają wysoką formę…”. Bardzo to ładne z jego strony, tyle że jak mawiali Rzymianie: sapienti sat, mądrej głowie…
Przyjmując wykładnię Haszczyńskiego, że moje opony (mózgowe) ścierają się z dnia na dzień, a w każdym razie z tygodnia na tydzień, mamy do wyboru siedem możliwości:
1.