Osiem lat po wojnie zdałem maturę, a potem egzamin na Wydział Chemii Politechniki Warszawskiej. Raz w tygodniu wkładałem mundur żołnierski, bo studentów obowiązywało szkolenie wojskowe. Nam, przyszłym chemikom, przypadł zaszczyt zostania artylerzystami. Tę specjalizację wymyślił dla nas zapewne jakiś pułkownik w stopniu kaprala, który po ukończeniu kursu w Moskwie był jeszcze głupszy niż przed kursem. Jemu przypadło rozdzielanie specjalizacji wojskowej dla kilkunastu wydziałów Politechniki, więc siedział i rozdzielał. „Wydział Chemii” – przeczytał i to go zastanowiło, bo nawet nie wiedział, że był taki wydział. – Co oni tam robią? – zapytał być może, a przechodząca sprzątaczka ze ścierką odpowiedziała pewnie: – Panie pułkowniku, oni tam mieszają… Obywatelu pułkowniku albo towarzyszu pułkowniku – zbeształ ją pytający i dodał: – Panów już dawno pozbyliśmy się na zawsze! Sprzątaczka nie była głupia i mówiła dalej, że oni, towarzyszu obywatelu pułkowniku, płyny wlewają i dolewają, proszki różne w moździerzu kręcą tak jak w aptece. Słowo „moździerz” wszystko wyjaśniło pułkownikowi Ludowego Wojska Polskiego. – Dać tych z chemii do moździerzy, do artylerii znaczy! W ten sposób my, wszyscy studenci I roku chemii, zostaliśmy kanonierami. Oprócz zajęć terenowych mieliśmy także wykłady z dziedziny teorii artylerii i w zasadzie było jak za Napoleona.
Tego dnia pułkownik objaśniał, że tor pocisku artyleryjskiego „stanowi parabola, a to jest linia teoretyczna, proszę ja was, taka sama jak każda inna sinusoida, bo taka też jest, tylko parabola jest inna… to znaczy sinusoida jest inna.