Kłamstwo smoleńskie, które jeszcze niedawno było w nieustannym ataku i śmiało się prawdzie w twarz, dziś zaczyna uciekać na coraz krótszych nogach” – napisał eurodeputowany PiS Janusz Wojciechowski, gdy Instytut Ekspertyz Sądowych ogłosił, że nie może rozpoznać głosu generała Błasika w kokpicie prezydenckiego Tupolewa.
Wojciechowski dodał: „Jak domek z kart rozpadają się główne bastiony kłamstwa, w tym ten największy – zbrodnicze oskarżenia o naciskach na załogę pijanego generała Błasika”. Wtórowała mu prawicowa prasa pisząc o punkcie zwrotnym, który obnaża jedno z najpodlejszych kłamstw zaciemniających obraz katastrofy smoleńskiej.
Trzeciorzędna w sumie kwestia obecności generała w kokpicie urosła do najważniejszej sprawy związanej z katastrofą. Teraz, zdaniem prawicy, wszystko zostało podważone, śledztwo się posypało, właściwie nie wiadomo, co się stało 10 kwietnia 2010 r., trzeba zaczynać od początku. Samo określenie „kłamstwo smoleńskie” zrobiło wielką karierę – jak to często bywa z pojęciami niejasnymi. Nie wiadomo, o jakie kłamstwo dokładnie chodzi, o Błasika, o brzozę, o zamach?
Syndrom czterech B
Ale właśnie tak ma być. Wszystkie okoliczności i przyczyny zostały zrównane rangą, każda wątpliwość świadczy o ogólnym, „wielkim kłamstwie”. Ostatnio najbardziej winne jest BOR, które nie uratowało samolotu z prezydentem. Wszystko to przesącza się do ogólnej atmosfery wokół katastrofy. Widać jakieś zachwianie w opiniach, także tych do tej pory umiarkowanych. Nawet niechętne dotąd spiskowym teoriom pisma (jak choćby „Wprost”) nagle wyrażają wątpliwość, że właściwie nadal niemal nic o tym wydarzeniu nie wiadomo. Wiele osób, które wcześniej nie podejrzewałyby same siebie o skłonność do teorii spiskowych, zaczyna sobie zadawać pytanie: a może rzeczywiście ta brzoza nie mogła urwać skrzydła?