Wspomina Józef Hen w „Dzienniku na nowy wiek” (Warszawa 2009): „Ludwik Stomma wpadł ze swojej Szampanii do Warszawy. »Bądź jutro tu i tu o osiemnastej. Przyjęcie«. Adres żoliborski. Wydało się, że w domu Andrzeja Kostenki. (…) Schodzą się świetni i sympatyczni przyjaciele. Jest pewien okrągłolicy młody fizyk, chyba rejtaniak (jak Ludwik i moja Madzia), który mi się przypomina: »My się znamy. Roman Juszkiewicz«. Kiedyś, mówi, kochał mnie za »Nikt nie woła« (ma żonę Rosjankę), »teraz kocham pana także za Boya«. Pytam »A co u pana słychać?«, a on mi szepcze w zaufaniu: »Udało mi się zważyć wszechświat«. Ktoś szepcze, że to przyszły noblista”.
Dwa tylko sprostowania do relacji Józefa Hena: Roman był nie fizykiem, ale astrofizykiem, i drugie, może istotniejsze: nie trzeba było nic szeptać. Byliśmy wszyscy przekonani i mówiliśmy o tym głośno, że Nobel dla Juszkiewicza to tylko kwestia lat. Nie było w tym przesady. Zapraszany był do wszystkich liczących się placówek i obserwatoriów astronomicznych na świecie, ja zaś miałem się okazję osobiście przekonać, z jak niesłychaną atencją traktowali go Francuzi, nader mało na ogół skłonni do chylenia czoła przed cudzoziemcami.
Roman nie zważył Wszechświata, to już kpinka (przy okazji nie szepnę, lecz krzyknę, że Tobie, Józefie, też by się Nobel należał), lecz odkrył coś, co w języku jego fachowych zaklęć, a ma ponoć przełomowe znaczenie, nazywa się „promieniowaniem głębi” (daj Boże, cobym nie pomylił się w terminie). Znaliśmy się już, dzięki Zbyszkowi Benedyktowiczowi, lat parę i spędziliśmy niejeden wieczór na dyskusjach o niesłychanych mgławicach, kiedy polityka i wszelkie przyziemności oddalały się od nas o kilometry i tylko gwiazdy błyszczały w kieliszkach.