Dokładnie 20 lat temu nie było stacji muzycznej czy radiowej, która nie grałaby tego utworu. Już niespotykanie długi, 45-sekundowy wstęp a cappella kompletnie zaskakiwał, porażał, fascynował. Akompaniament pojawiał się dopiero w refrenie, przy tytułowych słowach „I Will Always Love You”. Każda sylaba wydawała się tu wyciągana niemal w nieskończoność przy idealnej intonacji, kapitalnym wibrato i dość akrobatycznych ozdobnikach wokalnych. Po tym wykonaniu trudno było piosenkę skojarzyć z osobą jej oryginalnej autorki, Dolly Parton.
Utwór ze ścieżki dźwiękowej filmu „Bodyguard” - opowiadającego historię zlewającą się wręcz z życiorysem aktorki grającej główną rolę – był hitem epoki. A jego ścieżka dźwiękowa do dziś jest najlepiej sprzedającą się płytą z muzyką filmową. Nie wyprzedził jej nawet „Titanic”.
Główną rolę w filmie – i na ścieżce dźwiękowej – grała Whitney Houston, wówczas niespełna trzydziestoletnia, przeżywająca wtedy kulminację niezbyt długiej, ale intensywnej kariery. To, co robiła, było kwintesencją muzyki soul przełomu lat 80. i 90. Opierało się na wirtuozerii wokalnej. Houston dysponowała głosem o dużej skali, jednocześnie ciepłym, niepozbawionym charakteru na dole skali – inaczej niż u jej niezliczonych naśladowczyń. Wychowana w muzycznej rodzinie, kształcona w gospelowym chórze, reprezentowała bogatą murzyńską tradycję, skutecznie przenosząc jej elementy w świat list przebojów lat 80., zdominowany przez białych wykonawców. Pod względem siły rynkowej jej nagrań i potencjału wokalnego była wtedy drugą postacią czarnej muzyki po Michaelu Jacksonie.
Miała też zasadniczy wpływ na polski rynek muzyczny. Kiedy w połowie lat 90. tworzył się u nas nowoczesny show biznes, Whitney Houston należała jeszcze do najbardziej rozpoznawalnych i uwielbianych postaci świata popu. Stała się więc szybko punktem odniesienia dla młodych polskich wokalistek próbujących techniki soulowe przemycać do polskiej muzyki pop. Naśladowanie Houston było jednak już wtedy czymś banalnym za granicą, a w Polsce stało się rodzajem wyśmiewanej – mówiło się wręcz o zjawisku „soulowych wyjców” - kliszy.
Pod koniec lat 90. powstały i rozpowszechniły się nowe techniki studyjnego – a potem i koncertowego – poprawiania partii wokalnych. Nadchodziła w muzyce popularnej epoka, gdy doskonałość można było wyprodukować. A w każdym razie każdą niedoskonałość dawało się poprawić. Nie tylko szeroko opisywane problemy życiowe (ten sam 1992 rok to dla Whitney Houston początek trudnego, wręcz niebezpiecznego małżeństwa z Bobbym Brownem, preludium do przyszłych ekscesów narkotykowych itd.) usunęły więc w cień artystkę znaną z hitów takich jak „I Wanna Dance With Somebody (Who Loves Me)” i „My Love Is Your Love” w cień. Ta ostatnia piosenka, wielki późny przebój Houston z 1998 roku pokazuje, że sława wokalistki raczej powoli wygasała niż szybko się wypalała. Nie zmienia to jednak faktu, że XXI wiek jej nie rozpieszczał, a ona sama nie potrafiła się muzycznie w nim odnaleźć.
Niejasny w tym momencie incydent w Bevery Hilton Hotel w Kalifornii odebrał nam postać, która przede wszystkim stworzyła w muzyce pewien trudny do doścignięcia wzorzec i zainspirowała – na odległość – całe rzesze młodych wokalistek. Pozostanie zamrożona w czasie i niedoścignięta w swoim „I Will Always Love You”, które pewnie dziś przypomniane zostanie w czasie ceremonii Grammy. Bo zmarła w przeddzień przyznania dorocznych nagród, które regularnie zdobywała sama – między innymi niespełna dwadzieścia lat temu za wykonanie przypominanej w tym tekście piosenki.