Dokładnie 20 lat temu nie było stacji muzycznej czy radiowej, która nie grałaby tego utworu. Już niespotykanie długi, 45-sekundowy wstęp a cappella kompletnie zaskakiwał, porażał, fascynował. Akompaniament pojawiał się dopiero w refrenie, przy tytułowych słowach „I Will Always Love You”. Każda sylaba wydawała się tu wyciągana niemal w nieskończoność przy idealnej intonacji, kapitalnym wibrato i dość akrobatycznych ozdobnikach wokalnych. Po tym wykonaniu trudno było piosenkę skojarzyć z osobą jej oryginalnej autorki, Dolly Parton.
Utwór ze ścieżki dźwiękowej filmu „Bodyguard” - opowiadającego historię zlewającą się wręcz z życiorysem aktorki grającej główną rolę – był hitem epoki. A jego ścieżka dźwiękowa do dziś jest najlepiej sprzedającą się płytą z muzyką filmową. Nie wyprzedził jej nawet „Titanic”.
Główną rolę w filmie – i na ścieżce dźwiękowej – grała Whitney Houston, wówczas niespełna trzydziestoletnia, przeżywająca wtedy kulminację niezbyt długiej, ale intensywnej kariery. To, co robiła, było kwintesencją muzyki soul przełomu lat 80. i 90. Opierało się na wirtuozerii wokalnej. Houston dysponowała głosem o dużej skali, jednocześnie ciepłym, niepozbawionym charakteru na dole skali – inaczej niż u jej niezliczonych naśladowczyń. Wychowana w muzycznej rodzinie, kształcona w gospelowym chórze, reprezentowała bogatą murzyńską tradycję, skutecznie przenosząc jej elementy w świat list przebojów lat 80., zdominowany przez białych wykonawców. Pod względem siły rynkowej jej nagrań i potencjału wokalnego była wtedy drugą postacią czarnej muzyki po Michaelu Jacksonie.
Miała też zasadniczy wpływ na polski rynek muzyczny. Kiedy w połowie lat 90.