Niczym potwór z Loch Ness wynurza się u nas regularnie z medialnych otchłani detektyw Krzysztof Rutkowski. Nie ma bodaj w Rzeczpospolitej dziennika, tygodnika lub miesięcznika (nie mówiąc o telewizjach), które nie poświęciłyby mu więcej uwagi i czasu niż na przykład świeżo zmarłej noblistce. Jego życiorys został tak precyzyjnie rozpracowany, iż doprawdy nie warto się powtarzać. Wyłania się z niego obraz trójwymiarowy: permanentnego łgarza à la pan Zagłoba, watażki wzorem Kmicica przed cudownym nawróceniem i na wskroś nowoczesnego faceta, rozumiejącego, że pośród celebrytów możesz się znaleźć tylko wtedy, kiedy rozkrzyczą się o tobie dziennikarze. Przyznaję, iż w swojej bajce wyznaczył za swoją głowę przelicznik z czasów, kiedy pół litra kosztowało dolara, żałosne 100 tys. dol., jakie pobiera podrzędny ligowy piłkarz. To oczywiście błąd w opowieści. Cóż – za wiecznie tę samą komiczną fryzurę i konieczność noszenia trzeciorzędnych, czarnych okularów liczyć sobie tylko tyle... To już prezent dla rzekomych bandytów.
Muszę uczciwie powiedzieć, iż odczuwam do Krzysztofa Rutkowskiego swoistą sympatię. Zaczyna się od tego, że poślubił zakonnicę. Na ile moja pamięć sięga, nie był pierwszy. Pewien mój znajomy – profesor, a nawet były rektor wyższej uczelni, też wziął za żonę siostrzyczkę (franciszkankę bodaj), ale nie obnosił się z tym wobec świata i pismaków. Watażka Rutkowski w żeńskim klasztorze, rozmawiający z ukochaną przez kraty, to cytat ze sławnego kostiumowego kina francuskiego. Wprawdzie scenarzysta filmu na tyle miał jednak dobrego smaku, żeby nie włożyć w usta mniszki wyznania: „Zaczęłam odczuwać swoje ciało, które się prężyło dla Krzysztofa, a nie Boga”.