Jeszcze w grudniu, gdy toczyły się dyskusje na temat legalizacji związków partnerskich, gdzieś w korytarzu sejmowym przez dziennikarzy został osaczony Jarosław Gowin. No i padło pytanie, co minister sądzi o możliwości wniesienia projektu ustawy pod obrady Sejmu. Na to nasz minister sprawiedliwości uśmiechnął się z lekkim politowaniem i powiedział: „życzę powodzenia”. Potem odwrócił się do myśliwych plecami i zniknął w gąszczu sejmowych schodów, poręczy, balustrad i dywanów. I właśnie wtedy, choć to może było 40 dni po powołaniu rządu, wstępnej jego rekonstrukcji dokonali dziennikarze. Od tamtej pory w sprawach dotyczących resortu sprawiedliwości wypowiadają się dwaj byli ministrowie – Ćwiąkalski i Kwiatkowski. My, społeczeństwo, już powoli zapominamy, jak wyglądają plecy Gowina.
Znacznie poważniejszej rekonstrukcji rządu dokonuje właśnie teraz, po stu dniach, Waldemar Pawlak. Zrezygnował z piastowania wysokich stanowisk w administracji państwowej, bo tak chyba trzeba odczytać jego wypowiedź na temat ZUS i planowanej reformy emerytur. Pawlak, jedyny wicepremier w rządzie, czyli drugi po Tusku, do tego minister gospodarki i szef partii koalicyjnej, skomentował zamiary premiera jako „dziwne, chimeryczne państwowe rozwiązania”. Liczni politycy z różnych stron sejmowej sali uznali te słowa za skandaliczne. Znaleźli się i obrońcy. Eugeniusz Kłopotek wyjaśnił, że Pawlak chciał powiedzieć nie to, co powiedział, tylko coś innego. Ryszard Kalisz zauważył natomiast szczerość wypowiedzi Pawlaka. Wszystko to razem wzięte przypomina znaną anegdotkę o mężu, który zamiast poprosić żonę o sól do zupy, powiedział jej przy obiedzie: „Tyś mi, suko, całe życie zmarnowała”. Kłopotek też by tu bronił prawa człowieka do przejęzyczenia się, a Kalisz by dowiódł, że może zbyt ostro, ale mąż powiedział prawdę i za to go cenimy.
Słówko o mającej nastąpić zmianie wieku emerytalnego. Tu mamy grzęzawisko. Rozmyślnie używam słowa grzęzawisko, bo jak inaczej to nazwać? Referendum chcą: PiS, SP, Solidarność i OPZZ, żąda go również SLD. Oczywiście, jak zwykle, jedni nie podpiszą się pod wnioskiem drugich, a ci drudzy pod wnioskiem pierwszych. Krótko mówiąc, znów chodzi o słupki poparcia. Warto dodać, że znalazł się też jeden przytomny głos – posła Żelichowskiego z PSL, który bardzo słusznie zauważył, że każdy zapytany, czy chce pracować dłużej, czy krócej, odpowie, że woli krócej. Po co więc wydawać 60 mln zł na referendum, którego wynik jest wszystkim z góry znany.
A ja powiem krótko – w 2040 r. nie będzie parkingowych, zamiataczy ulic, kontrolerów biletów, sortowaczy śmieci, a nawet sprzedawców i kasjerów w supermarketach. Wszystko będą wykonywały roboty i inne elektroniczne urządzenia na bazie grafenu. To będzie zupełnie inny świat i inna praca. Ludziom będzie potrzebne dużo lepsze wykształcenie, a przypuszczam, że w pracy najwyżej ceniona będzie wyobraźnia i zaskakujące pomysły. Cały wysiłek człowieka zostanie zupełnie inaczej ukierunkowany.
Zgadzam więc się z ministrem Rostowskim, że zupełnie inaczej będzie wtedy wyglądał rynek pracy, ale zupełnie się z nim nie zgadzam, gdy wyjaśnia, jak będzie wyglądał. Rostowski uspokaja, że pracodawcy będą musieli zatrudniać nas do 67 roku życia, ponieważ o 2 mln zmniejszy się liczba zdolnych do pracy, więc roboty do wzięcia będzie huk. Przypomnę ministrowi finansów, że ok. 2 mln ludzi stawiało piramidę Cheopsa przez 20 lat, dziś cztery mechaniczne dźwigi, obsługiwane przez 30 osób, zbudowałyby ją w kilka miesięcy.
Nie mówmy więc w kółko o 67 latach, ale także o całym świecie dookoła – profilaktyce zdrowotnej, sanatoriach, dobrym wypoczynku – żebyśmy, brutalnie mówiąc, mieli siłę dłużej pracować. Inaczej za 30 lat wicepremier Pawlak pokaże się w każdym domu w 3D i powie: „A nie mówiłem?”.