Tak mniej więcej zachęcali organizatorzy "rekonstrukcji historycznej" z organizacji Studenci dla RP. W ten sposób obchodzili Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych – tych, których propaganda komunistyczna nazywała właśnie bandytami z lasu.
To nasze najnowsze święto państwowe. Za jego uchwaleniem był prezydent Lech Kaczyński. Datę 1 marca jako dzień obchodów wymyślił ponoć prezes IPN Janusz Kurtyka. Tego dnia w 1951 r. uśmiercono w komunistycznym więzieniu siedmiu członków powojennego antykomunistycznego ruchu oporu.
Prezydent Bronisław Komorowski podtrzymał starania o ustanowienie święta. Stało się faktem prawnym w lutym zeszłego roku przy prawie stuprocentowym poparciu parlamentarzystów, także z lewicy.
Komorowski, tak odsądzany od czci i patriotyzmu przez pisowską i radiomaryjną prawicę, angażuje się w sprawę święta choćby dlatego, że jego ojciec był jednym z owych "żołnierzy wyklętych".
Dzień Żołnierzy Wyklętych jest więc przykładem skutecznej polityki historycznej – takiej, jak ją rozumie pokolenie Solidarności. Ale czy rzeczywiście osiągnie swój słuszny cel – wypełnienie białych plam w pamięci historycznej Polaków – za wcześnie osądzać.
Z dwóch powodów jestem tu raczej sceptyczny. Po pierwsze rzetelne opowiedzenie powojennej historii walki z nowym komunistycznym ustrojem jest niełatwe, bo bardzo uwikłane w spory ideowe i polityczne.
Pamiętajmy, że Armia Krajowa i politycy niekomunistyczni byli podzieleni, jak się zachować wobec nowej powojennej polskiej państwowości. Bynajmniej nie wszyscy z nich wzywali do dalszej walki zbrojnej, do dalszego składania młodego życia w ofierze za wolność Polski. Wielu oczekiwało porzucenia leśnych kryjówek i włączenia się w odbudowę kraju i normalne życie w imię patriotyzmu.