Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Trup musi mówić

Rozmowa z Wojciechem Jagielskim, kiedyś reporterem, dziś pisarzem

Wojciech Jagielski kilkanaście razy odwiedził Afganistan. Efektem tych podróży jest m.in. książka „Modlitwa o deszcz”, uchodząca za jeden z najlepszych opisów historii i realiów tego kraju. Wojciech Jagielski kilkanaście razy odwiedził Afganistan. Efektem tych podróży jest m.in. książka „Modlitwa o deszcz”, uchodząca za jeden z najlepszych opisów historii i realiów tego kraju. Krzysztof Miller / Agencja Gazeta
O Afganistanie, rzemiośle dziennikarskim i wojennym piarze - mówi Wojciech Jagielski.
Północna Uganda, 2006 r. Tereny działania partyzantki antyrządowej, obóz uchodźców z terenów objętych walkami.Krzysztof Miller/Agencja Gazeta Północna Uganda, 2006 r. Tereny działania partyzantki antyrządowej, obóz uchodźców z terenów objętych walkami.

Juliusz Ćwieluch: – W marcu minęło 10 lat polskiej misji w Afganistanie. Myśli pan, że Sojusz, którego RP jest członkiem, ma pomysł, jak stamtąd wyjść?
Wojciech Jagielski: – Jeśli ma, to nadzwyczaj optymistyczny. Posłużę się przykładem. Krzysztof Miller, fotograf, który towarzyszył mi w większości moich podróży, do Dżuby w Sudanie czy do Phnom Penh w Kambodży, zawsze prosił, żebyśmy znaleźli hotel, w którym będzie można obejrzeć transmisję z meczu polskiej ligi piłkarskiej. Tłumaczyłem mu, że nie może liczyć, że dajmy na to w Kampali obejrzy mecz Legii Warszawa z Odrą Wodzisław. Ale Miller odpowiadał, że nie można z góry zakładać, iż takiego hotelu nie znajdziemy. Mam wrażenie, że Zachód na podobnej zasadzie zakłada, że ułoży się i z Karzajem, i z talibami, i wszystko skończy się dobrze.

Znaleźliście kiedyś taki hotel z polską ligą?
Nie.

Sądzi pan, że po 30 latach nieustannej wojny i 11 latach obecności obcych wojsk Afgańczycy mogą jeszcze dać sobie zaszczepić demokrację?
Tam zawsze istniała jakaś forma demokracji, tyle że inna niż u nas, na Zachodzie. Ich własna. Nie oburza mnie szczególnie, że w Afganistanie podczas wyborów przychodzi głosować tylko wódz i w imieniu całej wioski wrzuca do urny karty pięciuset sąsiadów. Mieszkańcy wioski wybrali wodza, a między sobą ustalili, na kogo głosować. Wielu z nich uważa za zbędną fatygę i ryzyko, by każdy z wioski wyruszał w kosztowną i często niebezpieczną podróż do lokalu wyborczego tylko po to, by głosować osobno. Po to wybierają swoich wodzów, by się na coś przydawali.

Ta nasza, zachodnia forma demokracji, przeszczepiana gdzie indziej na siłę, w pośpiechu i bez zbadania miejscowego gruntu, przynosi często więcej biedy niż pożytku.

Polityka 14.2012 (2853) z dnia 04.04.2012; kraj; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "Trup musi mówić"
Reklama