Artykuł ukazał się w POLITYCE 24 kwietnia 2012 r.
Dla tych, którym nie uda się uciec przed mediami ani przed samodzielną refleksją, mogą to być najtrudniejsze dni w roku. Zaczniemy od święta pracy, kiedy katolicy obchodzą dzień świętego Józefa (robotnika), a euroentuzjaści – rocznicę naszego przystąpienia do Unii. Już z myślą o tym dniu mój przyjaciel tak długo szukał sobie miejsca na najdłuższy weekend, aż na każde z trzech pytań: czy jest telewizja, czy jest Internet i czy jest zasięg komórek, usłyszał twarde NIE! Kto sobie takiego azylu nie znalazł, nie uniknie przykrości.
„Polska praca jest chora” – powiedział ponad 30 lat temu ks. prof. Tischner i dziś mógłby to nie mniej trafnie powtórzyć. Przez dwie dekady polski rynek pracy był urządzany w jakimś dziwnym amoku, aż doszliśmy do dwóch milionów całkiem zbędnych gospodarce ludzi, 30 proc. niepotrzebnej młodzieży z ostatniego w dziejach licznego pokolenia Polaków, dwumilionowej armii emigrantów „za chlebem”, armii żyjących na rentach (znów rekord Europy), z których żyć się nie daje, armii sprzątaczek, które wedle prawa są przedsiębiorcami (ścisła czołówka światowa). A do tego, mając jedną z najmniej kreatywnych gospodarek rozwiniętego świata, toniemy w powodzi pozornej twórczości i twórców wykonujących umowy o dzieło, co pozwala unikać podatków oraz składek.
Mamy też pierwsze w historii pokolenie, którego kompetencje formalne (zwłaszcza licencjaty) biją na łeb Zachód, ale za kompetencją formalną nie idzie kompetencja realna. Fenomenami dzisiejszej choroby polskiej pracy są nietwórcza twórczość, nieprzedsiębiorcza przedsiębiorczość i kompetencje, które nie dają kompetencji.
Jak się ma sześćdziesiątkę, można się oczywiście pocieszać, że w Hiszpanii bez pracy jest co drugi młody, a w Polsce tylko co trzeci.