W środę 2 maja zasiedli François Hollande i Nicolas Sarkozy do trzygodzinnej (sic!) debaty telewizyjnej. Ostrych słów nie brakowało. Sarkozy nazwał Hollande’a kłamcą (parokrotnie), Hollande nie zostawił suchej nitki na dorobku przeciwnika, insynuując mu także prywatę i omalże korupcję. Obaj przerzucali się cyframi, zupełnie oczywiście sprzecznymi. Rozbawiło mnie szczerze, kiedy następnego dnia przeczytałem w komentarzach prasowych, że właściwie żaden nie mijał się z prawdą. Wszystko bowiem zależy od tego, kto liczy i jak.
W ciągu następnych dwóch dni na ostatnich mityngach ton jeszcze się zaostrzył. Jeżeli nawet sami kandydaci uciekali od skrajności, to już ich akolici szli niejednokrotnie na całość.
Potem, w niedzielą 6 maja, poszliśmy do urn. Prawo francuskie stanowi, że od północy z piątku na sobotę do zamknięcia ostatnich lokali wyborczych trwa „cisza”. Nie wolno nie tylko kontynuować kampanii, ale również podawać jakichkolwiek szacunków, wyników sondaży czy przewidywań. Tyle że prawo francuskie obowiązuje Francuzów. Byliśmy więc uczestnikami fantastycznego festiwalu hipokryzji.
Już koło godz. 17 wyniki ogłaszały rozgłośnie belgijskie, szwajcarskie, angielskie. Jedynie dziennikarze francuscy musieli łgać widzom i słuchaczom w żywe oczy, że nic jeszcze nie wiadomo, napięcie trwa. Trzeba mieć rzeczywiście miedziane czoło, żeby pokazywać, jak pod siedzibą partii socjalistycznej wylatują korki z szampanów, fani Hollande’a całują się w euforii, i powtarzać beznamiętnie, że o wynikach dowiemy się dopiero za półtorej godziny. Nolens volens obaj kandydaci musieli brać udział w tej szopce.