Korekta kapitalizmu, czyli kurs na skrajnie lewicową, społeczną retorykę, to kolejne posunięcie Janusza Palikota. Na razie średnio udane, zresztą tak jak inne. Zmarginalizowanie SLD się nie powiodło, jednoczenie lewicy wespół z Aleksandrem Kwaśniewskim również; o akcjach ze zdjęciem krzyża z sali sejmowej, odebraniem partiom budżetowych dotacji czy legalizacją marihuany mało kto pamięta. W partii zaczęły podnosić się głosy, że lider zaczyna popełniać błędy. Paliwo, na którym jechał Ruch, zaczęło się wypalać.
– Palikotowi nie wyszedł frontalny atak, więc postanowił obejść Sojusz ze skrajnie lewej strony, próbując przy okazji ugryźć socjalnie nastawionych wyborców PiS – twierdzi Jarosław Makowski, szef Instytutu Obywatelskiego, think tanku Platformy Obywatelskiej. – Zdał sobie sprawę, że w dobie kryzysu to nie program zaciskania pasa i walka z Kościołem przysporzą mu poparcia, którego potrzebuje, aby spełnić swe marzenia o fotelu premiera.
Teologia kapitalizmu
Palikot jasno daje do zrozumienia, o czyje głosy będzie teraz walczył – bezrobotnych, słabo zarabiających, pracujących za granicą, a także tych, którzy przeszli na wcześniejszą emeryturę, by uciec przed bezrobociem (jak wyliczył, jest ich grubo ponad 10 mln). To z myślą o nich ogłosił (skrajnie populistyczne) hasło polityki pełnego zatrudnienia, którą ma realizować po dojściu do władzy.
W tym celu niczym zapiekły alterglobalista krytykuje kapitalizm, „jedną z najbardziej bezwzględnych religii, która tym, którzy mają gorzej, wmawia, że są temu winni”. Z myślą o tej części elektoratu zapowiedział również, że pod jego rządami nie będzie umów śmieciowych, a państwo rozpocznie program budowy fabryk i wprowadzi „podatek solidarnościowy dla tych, którzy mają największe fortuny” (czyli pewnie też dla siebie).