Bronisław Komorowski publicznie akcentuje swoją niezależność, ale i koncyliacyjność. Po wpadce prezydenta USA Baracka Obamy z „polskimi obozami śmierci” starał się łagodzić ostre wypowiedzi naszych polityków. Sporo jeździ po kraju, ale daje się wciągać w drugorzędne sprawy. Niedawna wizyta w wiosce garncarskiej koło Nidzicy, mało udane „przypadkowe” spotkanie z reporterami TVN24 w Łazienkach czy nużąca już nieco akcja robienia kotylionów z okazji świąt narodowych nie pomagają w zbudowaniu wizerunku dynamicznego męża stanu.
W ciągu zaledwie miesiąca odsetek osób dobrze oceniających pracę prezydenta (w sondażu TNS Polska) spadł aż o 9 proc. (z 57 proc. w kwietniu do 48 proc. w maju). To największe sondażowe tąpnięcie w czasie jego prezydentury. – W pałacu zapanowała konsternacja. Prezydent był zły, a nikt nie potrafił wyjaśnić powodów takiego spadku – mówi nasz rozmówca z Kancelarii. Można było usłyszeć, że prezydent zamierza dokonać roszad w swym otoczeniu. W porównaniu z poprzednią Kancelarią, ta jest organizmem o wiele sprawniejszym. Nie ma kłótni i podjazdowych wojen, toczonych w czasach Lecha Kaczyńskiego. Ale nie ma też pomysłu, jak tej prezydenturze nadać charakterystyczny rys, znak firmowy.
***
Kancelaria powstawała według autorskiej wizji prezydenta. Komorowski chciał, inaczej niż za jego poprzedników, by była zdecydowanie apolityczna, ponad podziałami, skupiona głównie na obsłudze głowy państwa. Temu podporządkował dobór współpracowników, z których wszyscy, z wyjątkiem odpowiadającego za kontakty z parlamentem Sławomira Nowaka (zastąpionego pół roku temu przez posła PO Sławomira Rybickiego), nie byli związani z żadną partią. – Ten zespół został skonstruowany tak, by przypadkiem nie stał się zaczynem nowego bytu politycznego. To był świadomy wybór, by urząd prezydenta był zupełnie niezależny – twierdzi prezydencki doradca prof. Tomasz Nałęcz.
Wydaje się, że prezydent i jego urzędnicy pomylili jednak upolitycznienie z upartyjnieniem. – Brakuje tu ludzi ofensywnych, obeznanych z meandrami polityki, którzy występowaliby w imieniu prezydenta, reprezentowali go nie tylko oficjalnie, ale także budowali mu poparcie, działając za kulisami, lub brali na swoje barki sprawy dla niego niewygodne – tłumaczy jeden z urzędników. Co prawda jest były premier Tadeusz Mazowiecki, doradca do spraw strategicznych, którego prezydent darzy wyjątkową estymą i chętnie zasięga u niego rady. Tyle że Mazowiecki skończył niedawno 85 lat i siłą rzeczy jego aktywność jest ograniczona. Poza tym nie jest powszechnie kojarzony z prezydentem. W jakiejś mierze dotyczy to także aktywnych medialnie profesorów: Tomasza Nałęcza i Romana Kuźniara, którzy podzielili między siebie tematykę krajową i zagraniczną, ale funkcjonują też jako znane marki w swych dziedzinach.
Jest wreszcie najwierniejszy z wiernych, czyli Jerzy Smoliński, który jako doradca odpowiada za medialną aktywność głowy państwa. Smoliński – były major wojsk pancernych – współpracuje z Bronisławem Komorowskim najdłużej ze wszystkich ludzi w pałacu. Był jego rzecznikiem, gdy obecny prezydent kierował MON, i osobą odpowiedzialną za kontakty z prasą, gdy Komorowski sprawował funkcję marszałka Sejmu. Prezydent mu ufa i liczy się z jego zdaniem, często prosząc innych ministrów, by „konsultowali się z Jurkiem”. Jednak Smoliński jest typowym człowiekiem cienia, kancelaryjnym outsiderem działającym głównie za kulisami. Zresztą wszyscy doradcy to kancelaryjni samotnicy.
***
Na tle doradców prezydenccy ministrowie, mający pod sobą biura z zastępami urzędników, wypadają jeszcze mniej wyraźnie. Szef Kancelarii Jacek Michałowski już wiele miesięcy temu zapowiedział, że nie będzie występował publicznie i skupi się na zarządzaniu urzędem. Do dziś konsekwentnie tego się trzyma.
Lubi podkreślać, że polityką za bardzo się nie interesuje i jest jedynie „człowiekiem od kalendarza”. Niestety, raczej ze szkodą dla prezydenta, bo jako wysoki rangą urzędnik mógłby mu dać zdecydowanie mocniejsze wsparcie. Tak jak robili to jego poprzednicy – Danuta Hübner, Jolanta Szymanek-Deresz czy Ryszard Kalisz za kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego lub Władysław Stasiak, który szefował Kancelarii za czasów Lecha Kaczyńskiego. O tym, jaką rangę niektórzy z nich nadawali temu urzędowi, świadczy przypadek Ryszarda Kalisza, który za czasów kierowania Kancelarią bywał nazywany wiceprezydentem.
Michałowski umieścił w otoczeniu prezydenta swoich ludzi, w części związanych z warszawskim Klubem Inteligencji Katolickiej, w którym działa od ponad 30 lat (to dlatego niektórzy urzędnicy prezydenta nazywają Kancelarię KIKcelarią lub programem Pierwsza Praca, bo dla części z nich etat u prezydenta to pierwsze doświadczenie zawodowe w życiu). Asystentami Komorowskiego jest dwójka zatrudnionych przez Michałowskiego młodych: Tomasz Kiersnowski i Anna Korolec. By być jeszcze bliżej prezydenta mieć pod kontrolą, jako pierwszy od lat szef kancelarii przeprowadził się na stałe z Wiejskiej na Krakowskie Przedmieście. Więc gdy prezydent jest na miejscu, widzi się z nim codziennie, choć i tak Komorowski częściej dzwoni do swojej rzeczniczki. Joanna Trzaska – Wieczorek dziennie odbiera mnóstwo telefonów od prezydenta, w najróżniejszych sprawach.
W Kancelarii brakuje jednak urzędnika, który skupiałby w swym ręku wszystkie nitki i ogarniał całość, będąc równocześnie swoistym sitem, przesiewającym tysiące informacji, pomysłów i propozycji, które prezydent otrzymuje każdego dnia. Niektórzy jego znajomi twierdzą, że momentami zdaje się nimi przygnieciony. – Jacek Michałowski faktycznie pełni dwie funkcje: szefa kancelarii i szefa gabinetu. Wziął na swoją głowę ogrom obowiązków, którym na pewno trudno mu podołać – twierdzi Ryszard Kalisz, dziś poseł SLD. Trudno się nie zgodzić. Michałowski spędza w pracy długie godziny, jeszcze niedawno z rzadka wychodził ze swego eleganckiego gabinetu przed północą.
O wpływy z Michałowskim najmocniej rywalizują dwaj inni ministrowie: Dariusz Młotkiewicz, odpowiedzialny za finanse i logistykę, a przede wszystkim Jaromir Sokołowski, który koordynuje sprawy międzynarodowe. Jest publiczną tajemnicą, że obaj za sobą nie przepadają. Sokołowski ma w zwyczaju do ostatniej chwili układać programy prezydenckich wizyt, czym doprowadza szefa Kancelarii do białej gorączki. Jowialny i serdeczny w bezpośrednim kontakcie, ale raczej nieznany za granicą, bez szerokich kontaktów. Funkcja sekretarza Ambasady RP w Berlinie to wszystko, czym może się pochwalić. To o wiele za mało, by zbudować silne stanowisko nie tylko za granicą, ale też wśród wpływowych dyrektorów MSZ, o szefie resortu Radosławie Sikorskim nie wspominając. To jedna z przyczyn tego, że większość wizyt i międzynarodowych spotkań prezydenta nie wychodzi poza protokolarny schemat.
Kancelaryjne spory dodatkowo roznieca nie do końca czytelny podział kompetencji. – Za czasów Aleksandra Kwaśniewskiego było jasne, kto za co odpowiada. Sprawy polityczne prowadził szef gabinetu Marek Ungier, sprawami międzynarodowymi i zwierzchnictwem nad siłami zbrojnymi zajmował się szef BBN Marek Siwiec, ja zaś odpowiadałem za uprawnienia konstytucyjne prezydenta i koordynację całości – wspomina Kalisz.
Szef Gabinetu Prezydenta Paweł Lisiewicz to sprawny menedżer, ale jego rola została ograniczona przez Michałowskiego do pilnowania planu dnia prezydenta i szefa Kancelarii, punktualnego przebiegu ich spotkań i wyjazdów.
Najbardziej zaskakujący jest jednak marazm panujący na ulubionym przez Komorowskiego „odcinku wojskowym”, za który odpowiada szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Stanisław Koziej. Ten emerytowany generał po objęciu funkcji mocno przewietrzył Biuro, bo za rządów Lecha Kaczyńskiego znalazło się tam wiele osób związanych z PiS i Antonim Macierewiczem. Zamiast jednak rozwinąć działalność analityczną i przekształcić BBN w prężny think tank, na najwyższe stanowiska zatrudnił czynnych lub emerytowanych wojskowych i wprowadził wojskowy dryl. – Szefostwo nie słucha merytorycznych uwag swoich ekspertów i analityków. Ludziom każe się mówić i pisać „według rozkazu”, a w wewnętrznych notatkach czy analizach nie można się wychylać z inną opinią – twierdzi osoba znająca stosunki panujące wewnątrz tej instytucji.
***
Ciekawym przypadkiem jest szef doradców prezydenta Olgierd Dziekoński. Architekt z wykształcenia, człowiek z dużą wiedzą na tematy gospodarcze, sypie pomysłami jak z rękawa, tyle że nie bardzo widać ich dalszy bieg. Jego pomysłem było Forum Debaty Publicznej – cykl odbywających się kilka razy w miesiącu dyskusji z udziałem ekspertów, podejmujących najważniejsze dla kraju tematy. To forma konsultacji społecznych; inicjatywa ciekawa, wartościowa, ale właściwie niezauważalna. Do tego ostatnio podejmująca mało nośne tematy, jak choćby rola harcerstwa czy spółdzielczości. Podobnie jest z nagrodą gospodarczą prezydenta, którą do niedawna zajmował się Dziekoński. Za czasów Kwaśniewskiego, gdy polskie firmy dopiero wypływały na szerokie wody, takie wyróżnienie dodawało im skrzydeł. Teraz, gdy bardziej cenione są międzynarodowe i unijne certyfikaty, ma znaczenie drugorzędne. Czy ktoś zresztą wie, kto jest laureatem tegorocznej edycji, choć nagrodę wręczał osobiście prezydent?
Jaśniejszymi punktami na kancelaryjnej mapie są prezydencki prawnik Krzysztof Łaszkiewicz – skrupulant, któremu prezydent zawdzięcza celne skargi do Trybunału Konstytucyjnego, oraz odpowiedzialna za sprawy społeczne Irena Wóycicka, która błysnęła w ubiegłym roku podczas debaty nad zmianami w OFE. Oboje jednak nie wychodzą poza rolę ekspercką. O ile jeszcze Wóycicka dość chętnie wypowiada się publicznie, o tyle Łaszkiewicz unika mediów jak ognia.
Dobór współpracowników i zarządzanie ludźmi od zawsze były słabym punktem Bronisława Komorowskiego. Widać to było wyraźnie podczas kampanii prezydenckiej, gdy w pewnym momencie obóz ówczesnego marszałka Sejmu w kompletnym bezruchu patrzył na ofensywę Jarosława Kaczyńskiego. – Bo Bronek wybiera ludzi, wobec których jest pewny, że będą grali na niego, a nie na siebie. Poza tym jest trudno sterowalny, jak się uprze, trudno go do czegoś przekonać – mówi osoba, która dobrze zna prezydenta. Inna jednak dodaje: – Z braku koordynacji ministrowie i tak grają na siebie, tyle że robią to dyskretnie.
Do tego jeszcze dochodzi charakter prezydenta, który – jak mówi jego były współpracownik z czasów sejmowych Jarosław Szczepański – zachowuje się jak myśliwy na polowaniu. – Musi go rozpalić coś grubszego, żeby zadziałał i pociągnął za spust. Inaczej siedzi na tej myśliwskiej ambonie i czeka, aż wejdzie mu coś pod lufę.