Nie rozumiem, dlaczego nie tylko on sam, ale także sejm, musiał się uprzeć przy złych, antydemokratycznych pomysłach, oprotestowanych nie tylko przez liczne organizacje społeczne i autorytety prawne, lecz także przez OBWE – organizację, na którą Polska często się powołuje, gdy chodzi o prawa człowieka, zwłaszcza w Białorusi.
Sprawa jest poważna. Prawo do demonstracji to konstytutywny (nie tylko konstytucyjny) fundament demokracji. Uchwalona przez sejm ustawa faktycznie nas go pozbawia, dając władzy prawo arbitralnej odmowy zgody na demonstrację. Wystarczy, by urzędnik stwierdził, że w tym samy miejscu i czasie została zgłoszona inna demonstracja i że odbycie obu demonstracji może stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa.
Znając polskie realia, potrafię sobie bez trudu wyobrazić np. prezydenta miasta, który za każdym razem, gdy ktoś zgłosi demonstrację przeciw jego nadużyciom, będzie odpisywał, że bardzo mu przykro, ale niestety tym razem się nie da, bo wcześniej w tym samym miejscu została zgłoszona demonstracja poparcia i wdzięczności dla niego. Ile to dla takiego urzędnika roboty, żeby szybciutko wpiąć wniosek, który podpiszą asystenci kolegów, szefowie spółek miejskich, partyjna młodzieżówka.
Intencją Prezydenta ogłoszoną po zadymach robionych przez narodowców w Warszawie z okazji narodowego święta było, by demonstracje nie wiązały się z przemocą i zagrożeniem fizycznym dla ich uczestników. Intencja była słuszna, ale zmiany, które wprowadzono, wcale jej nie służą. Dotychczas władza też miała prawo odrzucić zgłoszenie demonstracji ze względów bezpieczeństwa. Ale potem musiała wykazać w sądzie, że zagrożenie istniało, że demonstracji nie dało się oddzielić itp. Teraz wystarczy, by urzędnik oświadczył, iż miał wrażenie, że będzie zagrożenie.
Rozumiem, że skoro Prezydent pod wpływem emocji po 11 Listopada ubiegłego roku zapowiedział nowelizację prawa o zgromadzeniach, to musiał słowa dotrzymać.
Reklama