Zbuntowanych ogrodów do tej pory było kilkadziesiąt. Kilka tysięcy osób z milionowej rzeszy właścicieli działek. Ale w parę dni po ogłoszeniu przez Trybunał Konstytucyjny wyroku, którym zakwestionował przepisy dotyczące szczególnej władzy Polskiego Związku Działkowców, chęć odłączenia się od związku zgłosiło kilkadziesiąt kolejnych. Ludzie dzwonią do Ireneusza Jarząbka, elektronika ze Swarzędza, który wziął na siebie rolę lidera działkowej opozycji. I proszą, by im przesłać statut ich opozycyjnego stowarzyszenia na wzór; może też spróbują się uniezależnić.
Funkcjonujący na obecnych zasadach PZD powołano do życia w 1981 r. Wcześniej były ogródki pracownicze, zwykle w centrach miast, podlegające Centralnej Radzie Związków Zawodowych. Po przewrocie 1989 r., specjalną ustawą o ogrodach, monopol na zarządzanie działkami przyznano PZD. Kto nie należy do związku, nie może działki mieć. Komu nie podobają się rządy PZD – zgodnie ze statutem ogrodów – może zostać ze związku wykluczony, tracąc działkę. Wówczas związek może przyznać ją komu innemu. Ten, kogo związek wyklucza, dostaje odszkodowanie, ale w wysokości wyznaczanej przez związek. Czasami bywa to na przykład 700 zł, jak w przypadku pana R.P. z Nowej Soli – za dom, krzewy, drzewa.
Własnością PZD pozostaje też cała infrastruktura budowana za pieniądze działkowców: kanalizacja, wodociągi, oświetlenie, budynki wspólne i tak dalej.
To związek decyduje o wysokości odszkodowań dla posiadaczy działek, które zabiera państwo pod ważny społecznie cel, jak np. droga. Samorząd płaci związkowi, a ten dzieli dalej.
Według statutu, instytucja jest demokratyczna. Poszczególne ogrody w Polsce (składające się z kilkudziesięciu do kilkuset działek każdy) wyłaniają w wyborach zarządy okręgowe oraz wojewódzkie. Spośród działkowców wybiera się także delegatów na zjazdy krajowe, gdzie wybierane są ogólnopolskie władze.
W praktyce większość zarządów nie zmienia się od lat. Zaskakująco duży odsetek działaczy to roczniki jeszcze trzydzieste, zdumiewająco wielu ma podobną ścieżkę kariery: milicja, wojsko, prokuratura i sądownictwo albo służby PRL.
Działkowcy narzekają często na specyficzny folklor; walne zebrania trwają zwykle wiele godzin, do końca – czyli do wyborów – wytrzymują najwytrwalsi.
Na czele związku, od początku istnienia – czyli od 1981 r. – stoi ten sam człowiek: Eugeniusz Kondracki. O którym nic publicznie nie wiadomo, prócz tego, że jest z rocznika 1938, ma tytuł inżyniera – lecz nie wiadomo, jakiej specjalności – i jest właścicielem 300 m ogrodu działkowego w Warszawie.
Jest także prezesem spółki wydającej pismo „Działkowiec”, kiedyś związkowe. Pracuje tam także jego córka. Ale PZD to twór społeczny – prezes nie jest więc osobą publiczną. Z niczego nie musi się spowiadać i tłumaczyć.
W archiwalnych numerach miesięcznika „Działkowiec” z 1980 r. znaleźć można sprawozdanie z czerwcowego posiedzenia Centralnej Rady Związków Zawodowych, na którym niejaki towarzysz Domański proponuje, by na nowo powstałe stanowisko przewodniczącego tworzonej właśnie Krajowej Rady Ogrodów Działkowych powołać towarzysza Eugeniusza Kondrackiego, z racji tej, że posiada 13-letni staż w pionie CRZZ zajmującym się nadzorowaniem ogrodów. Tak się staje. W 1981 r., gdy wchodzi w życie ustawa o działkach, Kondrackiego wybierają na prezesa. Szef działkowców swoją funkcję sprawuje więc nieprzerwanie od prawie 45 lat.
Szef ma kolegów w polityce. Pierwszą długoletnią siedzibą PZD jest pierwsze piętro w budynku należącym do PSL (zresztą prezes tej partii nie ukrywa pewnej zażyłości z prezesem działkowców). Ale najbliżej im do SLD, w 2005 r. to ta partia wprowadza do Sejmu bardzo korzystną dla związku ustawę; dwa lata później PZD popiera SLD w wyborach.
Sporej części działkowców odpowiada ten styl, trochę peerelowski; patos, hierarchiczność, czołobitność. Celebracja uroczystości, wręczanie medali i pucharów. Sztandar, godło (czyli szpadel i motyka wpisane w kwiat słonecznika), a od 2011r. także hymn związkowy (o rosnącej w siłę Zielonej Rzeczpospolitej, zgodnie z instrukcją związkową możliwy do wykonywania jedynie w interpretacji muzycznej według załącznika, czyli na nutę festiwali wojskowych).
Inna rzecz, że na przykład prezes doskonale odnajduje się także w innych formułach, gdy, dajmy na to, trzeba publicznie oddać działkowców pod opiekę Matki Boskiej, jak w 2008 r. w Częstochowie.
Być może dlatego każda publikacja w mediach poświęcona związkowi skutkuje zalewem listów, nierzadko z dopiskiem: „do wiadomości Zarządu”. Pisze na przykład przewodniczący okręgowej rady z Rzeszowa: „Tak silny, konsekwentny i bezkompromisowy przywódca, który poprowadzi działkowców do zwycięstwa w walce – jak Pan Prezes Kondracki – jest związkowi niezbędny”. Pisze do POLITYKI prezes okręgu z Nowej Soli: „Wszyscy działkowcy wspieramy i popieramy Naszego Prezesa Kondrackiego, i nasz Związek, który nie żąda żadnych pieniędzy podatników (…), a co do samowoli budowlanej, której nie ma, to…”.
Zwykle też „już na wstępie rodzi się pytanie, kto steruje tym wszystkim w skali Kraju i komu jest na rękę ta oszczercza kampania wobec PZD”.
Ale historia buntu jest tylko trochę krótsza od samego PZD. Zaczęło się w latach 90. w Ostrołęce, gdzie spod kurateli PZD wyłamał się jeden ogród. Zaraz potem dołączyły Przemyśl i Krosno, gdzie zbuntowało się aż 51 ogrodów, ponad 6 tys. właścicieli działek.
Chodziło przede wszystkim o gospodarkę finansową. O te pieniądze – 35 proc. z ok. 80 mln zł zebranych składek, które trafiają co roku do Warszawy, m.in. na utrzymanie zarządu i struktur. – Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że prawo jest takie, że nie możemy tak po prostu wystąpić ze związku – opowiada Ryszard Grzebień, dawny naczelnik miasta, dziś przewodniczący Stowarzyszenia Ogrodów Działkowych Region Bieszczadzki. – Bo wówczas już dnia następnego nie moglibyśmy wejść na nasze działki.
Wymyślili więc fortel. Zgłosili wobec zarządu wotum nieufności i przestali odprowadzać składki do centralnej kasy. Do zarządzania wspólnymi pieniędzmi założyli własny związek. PZD nie był skłonny tolerować rebelii; przeciwko szefom siedmiu z ponad 50 zbuntowanych ogrodów wystąpił do sądu o zwrot działkowych pieniędzy, lecz wszystkie sprawy przegrał. Kolejną sprawę wytoczył więc bezpośrednio eksczłonkowi zarządu wojewódzkiego i jednemu z przywódców buntu – o defraudację. Znów przegrał. Jednak oskarżony przypłacił długoletni proces rozstrojem psychicznym. – Jego honor oficera bardzo ucierpiał – mówi Ryszard Grzebień. – Na inne problemy nałożył się i ten kryzys. Człowiek popełnił samobójstwo. A jego dawni przyjaciele ze związku zostali z przekonaniem, że wojna z PZD do tej straty się przyczyniła.
Gros buntowników wywodzi się z dawnych zarządów. Marek Kowalski z Poznania to były członek komisji rewizyjnej (też miał proces przed sądem o szkalowanie związku, potem sam go pozwał o bezprawne pozbawienie członkowstwa – i wygrał). Helena Kucharczyk to członkini zarządu gdyńskiego ogrodu, jedyna kobieta we władzach. – To specyficzna cecha PZD, że wybrani demokratycznie członkowie rad ogrodów nie mają dostępu do dokumentów finansowych – opowiada. – A gdy zaczynają za dużo dopytywać, interesować się, to wyrzuca się człowieka za szkalowanie związku. Tak było w moim przypadku.
Z zarządu wyrzucony został także Ireneusz Jarząbek, który prezesował swego czasu ogrodowi Kwitnąca Dolina w Swarzędzu. Dostał nawet medal od PZD. Było tak: Jarząbek zgłosił na policję wyprowadzenie z kasy ogrodu 100 tys. zł, nazajutrz odwołano go z funkcji za łamanie statutu ogrodu poprzez nielegalne zamieszkiwanie na działce w domku o wymiarach ponadnormatywnych. Część działkowców, mniej więcej połowa, wzięła jego stronę. Założyli własne stowarzyszenie.
Potem było trochę jak w komedii: zarząd komisaryczny ustanowiony przez władze okręgu za 50 tys. miesięcznie wynajmował firmę ochroniarską, by chronić działki i siebie przed zbuntowaną częścią działkowców. W odpowiedzi zbuntowani wykradli nocą flagę PZD wraz z masztem. Później zaczęło się bardziej jak w horrorze: Jarząbka oskarżono o pobicie pani sekretarz i komisarza PZD (został uniewinniony po dwóch latach), wyłączono mu prąd. Aż o Sąd Najwyższy otarła się sprawa blokowanej przez PZD rejestracji opozycyjnego stowarzyszenia. Dla buntowników wygrana.
A tymczasem stowarzyszenie Ireneusza Jarząbka połączyło siły z innym rebelianckim tworem – Stowarzyszeniem Inicjatyw Demokratycznych w Ogrodach Działkowych z Olsztyna.
Do SIDOD dołączali kolejni. Na przykład Alfred Sobolewski ze Szczytna, który wcześniej zdążył założyć Miejskie Zrzeszenie Działkowców, gdy wyrzucono go po tym, jak na zebraniach wyrażał się dobitnie, że PZD traktuje ich, działkowców, jak chłopów pańszczyźnianych. – W odwecie pozbawiono mnie prawa do użytkowania działki, uzasadniając szczerze, że krytykuję władze, w dodatku powołałem konkurencyjne stowarzyszenie.
Działki nie można było mu odebrać, bo żona też jest w PZD. Co prawda w aktach ogrodów dokument świadczący o nadaniu pani Sobolewskiej członkostwa nie zachował się, ale żona przezornie zachowała kopię. Też jest z tego sprawa sądowa.
W sumie PZD w podobnych okolicznościach toczył z działkowcami przed sądem kilkadziesiąt spraw. Co ciekawe, niektórzy skonfliktowani zdołali powygrywać procesy o zameldowanie się na terenie ogródków działkowych – jak Roman Michalak, założyciel SIDOD, albo Józef Wojnarowski z Poznania. I to dopiero rebus prawny: jak wyrzucić z działki, zgodnie ze statutem związku, zameldowanych tam na pobyt stały?
Dwóm zbuntowanym stowarzyszeniom udało się uzyskać przed Trybunałem prawo do zabrania głosu. Wyrok był bardzo po ich myśli.
Teraz walka weszła więc w nową fazę. W sprawie działek głos zabrał Leszek Miller, na łamach „Super Expressu”: żeby działkowcy pozbyli się złudzeń, że werdykt jest wymierzony nie w PZD, lecz w nich, działkowców. Oraz że w miejscu ich altan, w efekcie wyroku Trybunału, zaraz staną apartamentowce i centra handlowe. A Związek ogłosił na stronie internetowej, że to koniec działek.
Wielu to przekonuje, jednak coraz więcej jest takich, którzy utyskują, że PZD sam jest sobie winien: po decyzji prezesa Sądu Najwyższego Lecha Gardockiego, że część przepisów ustawy o działkowości skieruje do Trybunału, poszedł na niego z szeregów PZD taki atak werbalny, że prezes się zdenerwował i przyjrzał całej ustawie. Poza tym – mówią – w swoim wyroku Trybunał wyraźnie przecież też się wypowiedział, że prawa działkowców będą chronione.
W tym projekcie statutu, który Ireneusz Jarząbek rozsyła teraz do różnych lokalnych ośrodków, jest bardzo prosty zapis: dwie kadencje w ogródkowych władzach. Maksimum.