Ale podstawowe pytanie w dyskusji nad zasadnością nowelizacji prawa o zgromadzeniach brzmi: czy awanturników nie można przywołać do porządku w ramach już istniejących przepisów?
Otóż wydaje się, że można. Przecież, co najważniejsze, już teraz przedstawiciel władzy może nakazać rozwiązanie zgromadzenia, podczas którego dochodzi do łamania prawa, a niepodporządkowanie się temu grozi karą.
Na pewno zaś powinno się próbować. W demokratycznym państwie prawa – a takim z mocy konstytucji ma być RP – to władza ma zagwarantować obywatelom możliwość manifestowania poglądów, także tych kontrowersyjnych (choć już nie szerzących nienawiść czy propagujących totalitaryzmy). Nie ma zatem, na przykład, powodu, by zakazywać odbywania dwóch zgromadzeń w jednym miejscu i czasie – nawet jeśli organizują je grupy sobie wrogie. To policja ma zadbać, by nie doszło między nimi do starć. Że to czasem kosztuje? Trudno, wolność ma swą cenę.
Obecna wersja zmian (skądinąd nieco złagodzona w stosunku do pierwotnych propozycji prezydenta) zawiera jednak kilka przepisów godnych zastanowienia. Zasadne są, przykładowo, ograniczenia wobec manifestantów chcących ukryć swą tożsamość – wszak jeśli ktoś jest przekonany do swoich przekonań, to powinien mieć odwagę głosić je z otwartą przyłbicą.
Jest wszelako i pytanie drugie, może nawet ważniejsze: czy – jak zaczęli przy okazji tej debaty zauważać niektórzy – nowe prawo nie jest aby elementem szerszego procesu ograniczania swobód obywatelskich na rzecz ułatwienia pracy aparatu państwa? Bo faktycznie, jeśli zliczyć coraz to nowe postulaty kolejnych uprawnień zgłaszane przez rozmaite agendy państwowe (od służb specjalnych wszelkiej maści po straż miejską), to tendencja wygląda niepokojąco.
I to nie tylko dla obywateli i jakości państwa polskiego. Także dla wizerunku partii liderującej obecnej koalicji. Przecież PO przyznaje się do liberalnej tradycji. No i ma w nazwie słowo „obywatelska”.