Krewni polityków, urzędników, prezesów i dyrektorów, a także członkowie różnych partii też gdzieś muszą pracować, aby utrzymać bliskich. Nie można przed nimi zamykać drogi do etatów także w sferze publicznej, bo byłaby to dyskryminacja. To, że ojciec i małżonek piastuje jakieś stanowisko, nie oznacza, że żona ma zostać gospodynią domową, a dzieciom pozostaje tylko sfera prywatnego biznesu, bo to z kolei byłby jakiś dziwaczny patriarchat.
Dzieci często idą w ślady rodziców, bo dziedziczą podobne uzdolnienia i zainteresowania. Tak bywa w rodzinach prawniczych, lekarskich, artystycznych czy choćby dziennikarskich. Maciej Stuhr, na przykład, oprócz tego, że jest synem Jerzego, jest po prostu świetnym aktorem i do głowy nikomu nie przyjdzie zarzucać mu, że miał łatwiej. Także menedżerowie w państwowych spółkach powinni mieć prawo zatrudniać specjalistów spośród osób, które znają właśnie z profesjonalizmu, trudno im zabronić tworzenia ekipy, która ich zdaniem najlepiej poprowadzi firmę. Żądanie, żeby zawsze szukać na stanowisko osoby, której absolutnie nikt nie zna i która też nikogo nie zna, brzmi humorystycznie. Jeśli prywatny biznes – motywowany maksymalizacją zysku – może zatrudniać, kogo chce, kierownictwo państwowych firm też powinno mieć tu jakąś swobodę. Nepotyzm pojawia się wtedy, kiedy ktoś jest zatrudniany tylko dlatego, że kogoś zna i że z racji takiego związku ma specjalne przywileje. Jasny i jawny powinien być system naboru, potem awansów. Zdolne dzieci, żony, mężowie i pociotki „znanych i ważnych postaci” powinny mieć takie same szanse na zawodową karierę jak inni, ale tylko w wolnej konkurencji talentów, umiejętności i doświadczenia.