Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Taka brzydka katastrofa

Porażka naszych siatkarzy w Londynie

Na liście zawiedzionych olimpijskich nadziei siatkarze znajdą się bardzo wysoko.

Rozczarowanie jest wielkie, chociaż było do przewidzenia. Całe nieszczęście zaczęło się od fatalnego, przegranego meczu z Australią, który pozbawił Polaków pierwszego miejsca w grupie i skazał na losowanie ćwierćfinałowego rywala. Rosjanie byli tym najtrudniejszym i najbardziej dla drużyny Anastasiego niewygodnym. Porażka z Australią była jak trzy spalone próby Marcina Dołęgi podczas rwania w olimpijskim konkursie – mówiło się wtedy, że Dołęga obudzony w środku nocy i rzucony na pomost podniósłby taki ciężar w 99 próbach na 100. Australia to jest siatkarska druga liga – porażka, zresztą w marnym stylu, z tak nisko notowanym zespołem, była wyraźnym sygnałem, że w zespole dzieje się źle. Trudno było się spodziewać, że przeciw Rosji, jednej z największych siatkarskich potęg, nastąpi cudowna odmiana.

Przykro się ten ćwierćfinał oglądało, bo Polacy nie istnieli. Nie zawiodło dwóch, czy trzech, ale wszyscy. A z tego płynie prosty wniosek – siatkarze zostali do olimpijskiego turnieju źle przygotowani. Miesiąc temu wygrali finał Ligi Światowej, po raz pierwszy w historii. Sukces był oczywisty, ale rzucało się w oczy, że w odróżnieniu od Polaków, niektórzy rywale w finale (Brazylia, USA) potraktowali te zawody ulgowo, a inni (Rosjanie, Włosi) w ogóle się nie zakwalifikowali, bo ważniejsze były dla nich igrzyska. Naturalne więc było tez pytanie: czy szczyt formy da się przygotować dwa razy, w ciągu miesiąca?

Olimpijski niewypał obciąża sumienia trenera Anastasiego i jego sztabu. Żyjemy w końcu w XXI wieku, trenerzy mają do dyspozycji precyzyjne narzędzia do monitorowania reakcji organizmów na treningowe obciążenia. Raczej mało prawdopodobne, by nie sprawdziła się metoda.

Reklama