Jeden z najlepszych i najchętniej oglądanych skeczy słynnego Latającego Cyrku Monty Pythona nosił tytuł „Najzabawniejszy dowcip świata”. Gdyby grupa brytyjskich komików istniała nadal, to dziś mogłaby nakręcić kolejny skecz, tym razem zatytułowany „Najzabawniejsza ustawa świata”. Przy czym nie musiałaby go wymyślać. Scenariusz jest gotowy – napisał go i właśnie udoskonalił polski parlament.
Nosi on tytuł „Ustawa o paszach”. Myli się jednak ten, kto myśli, że to coś interesującego wyłącznie dla rolników. Skutki tej ustawy mogą bowiem dotknąć każdego Polaka, i to boleśnie. Nie dość bowiem, że jej przepisy ściągną na nas srogie kary finansowe Unii Europejskiej (nawet do kilkuset tysięcy euro dziennie do czasu zmiany tej ustawy), to jeszcze puszczą z torbami polskich producentów mięsa i doprowadzą do wzrostu cen żywności.
Absurd nr 1
Zacznijmy od początku. W 2006 r. polski parlament przyjął ustawę o paszach, mającą dostosować polskie prawo do unijnego. Ale parlamentarzyści niespodziewanie wprowadzili do niej zapis zabraniający importowania do Polski i wytwarzania pasz z roślin genetycznie zmodyfikowanych (GMO) – przede wszystkim chodzi soję i kukurydzę. Gdyby wszedł on w życie (jak zamierzano 1 stycznia 2008 r.), nasz przemysł paszowy oraz hodowcy świń i drobiu wylądowaliby na bruku.
Powód jest prosty – 95 proc. soi sprowadzanej do Polski (i nie jesteśmy pod tym względem wyjątkiem w Europie) to wysiewane w USA i Ameryce Południowej odmiany GMO. Dominuje ona na rynku światowym i jest tańsza od soi konwencjonalnej o ok. 20 proc. Tej drugiej jest tak mało, że gdyby Polska chciała się całkowicie przestawić na jej import, musiałaby zgarnąć z globalnego rynku prawie połowę całej produkcji niezmodyfikowanej soi!
Tak wielki import spowodowałby jeszcze większy skok cen pasz, bo widząc kraj ustawowo zmuszający swoich obywateli do kupowania deficytowego i drogiego towaru, jego producenci z pewnością podnieśliby ceny. Ostrzegali przed tym wielokrotnie eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, tłumacząc posłom, że wprowadzenie zakazu stanowi ekonomiczny absurd i doprowadzi do likwidacji całej gałęzi polskiej produkcji żywnościowej. Parlamentarzyści poszli więc po rozum do głowy i wprowadzili moratorium na zakaz stosowania pasz GMO do końca 2012 r.
Zatem od przyszłego roku powinniśmy przestać importować soję i kukurydzę GMO. Ponieważ jednak sytuacja na rynku pasz nie zmieniła się po myśli przeciwników GMO (na świecie uprawia się coraz więcej takich roślin), w tym roku parlament znów znowelizował ustawę o paszach, przedłużając moratorium do 1 stycznia 2017 r. Głosowały za tym kluby PSL i PO, wstrzymało się SLD, a reszta, na czele z PiS, chciała, by zakaz zaczął obowiązywać tak, jak planowano, czyli już za kilka miesięcy.
Absurd nr 2
Czym posłowie opozycji argumentowali swój pomysł? Po pierwsze, troską o zdrowie konsumentów. Jak powiedział w czasie sejmowej debaty Jan Ardanowski, poseł PiS i były doradca prezydenta Kaczyńskiego ds. rolnictwa, dla jego partii sprawa jest jasna – soja i kukurydza GMO są szkodliwe dla ludzi, zwierząt i środowiska. Skąd poseł czerpał tę wiedzę, nie zdradził. Nie ma bowiem ani jednego wiarygodnego badania naukowego, które taką szkodliwość by potwierdzało.
Co więcej, tuż przed rozpoczęciem czerwcowej debaty sejmowej o paszach w podkrakowskich Balicach odbyła się prezentacja raportu z polskich badań naukowych nad bezpieczeństwem pasz GMO. Przeprowadził je Państwowy Instytut Weterynaryjny wraz z Instytutem Zootechniki (sprawdzano wpływ soi i kukurydzy GMO na świnie, kury, bydło i zwierzęta laboratoryjne). Potwierdziły one całkowite bezpieczeństwo pasz GMO, co nikogo znającego się na rzeczy nie zaskoczyło – identyczne rezultaty uzyskiwano wcześniej na całym świecie (podobne do polskiego raporty ogłosiły m.in. Francja i Niemcy).
Zresztą z punktu widzenia konsumenta mięsa nie ma żadnego znaczenia, czy świnia lub kura jadła paszę GMO, czy też konwencjonalną. Materiał genetyczny roślin jest bowiem dokładnie trawiony przez zwierzęta.
Ale nawet jeśli niektórzy posłowie uparcie wierzą, że soja czy kukurydza GMO jest szkodliwa, to dlaczego chcieli przed jej konsumpcją ochronić tylko zwierzęta? Ustawa zabraniała bowiem importu paszy, ale nic nie mówiła o imporcie soi czy kukurydzy jako żywności dla ludzi. Zatem dzięki ustawie świnie i kury nie mogłyby jeść GMO, natomiast ludzie tak.
Absurd nr 3
A może pomysłodawcom zakazu pasz zmodyfikowanych genetycznie chodziło o negatywny wpływ upraw roślin GMO na środowisko naturalne? Czyli dla dobra np. Argentyńczyków nie kupowalibyśmy od nich soi, bo ona szkodzi ich przyrodzie. Znów takie rozumowanie trafia kulą w płot. Badania naukowe jednoznacznie wykazują, że dzięki uprawom roślin GMO spada zużycie środków chemicznych, nie wyjaławia się gleba, rolnicy spalają mniej paliwa do maszyn. Czyli działalibyśmy dokładnie na odwrót – zmuszali polskich producentów pasz i hodowców do kupowania konwencjonalnej soi, której uprawy stanowią większe obciążenie dla środowiska niż tej zmodyfikowanej genetycznie.
Załóżmy jednak, że zakaz importu wchodzi w życie i Polacy muszą kupować droższą soję oraz kukurydzę nie-GMO. Konsekwencja jest prosta i natychmiastowa – ceny wyprodukowanego w kraju mięsa rosną. Czy Polacy stają się dzięki temu wegetarianami? Marne szanse. Masarnie i sklepy sprowadzają natychmiast tańsze mięso z innych krajów Unii Europejskiej. Oczywiście pochodzi ono ze zwierząt karmionych tańszymi paszami GMO.
Absurd nr 4
Posłowie opozycji uzasadniają pomysł zakazu pasz GMO także potrzebą uzyskania „polskiej suwerenności białkowej”. O co chodzi? Otóż przez lata jako ważny dodatek do pasz stosowano w Europie mączki mięsno-kostne. Wycofano je z powodu wybuchu epidemii szalonych krów (karmionych mączkami z chorych owiec). Zastąpiono je soją, czyli najbogatszym, alternatywnym wobec mięsa, źródłem białka (o czym wiedzą doskonale wegetarianie). Tyle że w Polsce soi się nie uprawia i stąd jej tak duży import.
Czy mielibyśmy ją czym ewentualnie zastąpić? Trwają, jak dotąd niezbyt udane, próby z krajowymi roślinami strączkowymi (łubinem, bobikiem czy grochem). Nie wyprą one jednak całkowicie soi. Poza tym polscy rolnicy nie palą się do uprawiania łubinu czy bobiku, mimo istnienia dopłat.
Z mównicy sejmowej padły również zapewnienia, że „suwerenność białkową” może nam dać ukraińska soja o wdzięcznej nazwie Anuszka, która podobno lepiej plonuje u nas niż ta genetycznie zmodyfikowana w Ameryce. Kłopot w tym, że nikt tego nie jest w stanie potwierdzić. Na razie Anuszkę wysiewa na próbę tylko kilku rolników (a przynajmniej o tylu wiadomo).
Co ciekawe, Jan Ardanowski przestrzegał w trakcie debaty przed niebezpiecznym uzależnieniem Polski od importu soi z USA i Ameryki Płd. Alternatywą miałby być wspomniany bobik i groch oraz Anuszka, ale póki nie przekonają się do nich rolnicy i producenci pasz, powinniśmy sprowadzać niezmodyfikowaną soję (uwaga!) z… Rosji i Ukrainy. A mówił to, przypomnijmy, poseł PiS.
Absurd nr 5
Moratorium, przedłużone właśnie do 2017 r., jest jedynie przesunięciem w czasie zapisanego w ustawie o paszach zakazu sprowadzania do ich produkcji roślin GMO. Nikt w Unii Europejskiej czegoś takiego do swojego prawa nie wprowadził. Powód: zakaz importu soi czy kukurydzy GMO jest sprzeczny nie tylko z prawem międzynarodowym, ale przede wszystkim unijnym.
W lutym tego roku odbyła się u prezydenta RP debata na temat GMO. Była na niej obecna przedstawicielka Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Oto, co powiedziała o ustawie o paszach: „Może dojść do paradoksalnej sytuacji, w której Polska przegra sprawę w Trybunale Sprawiedliwości, a nawet zostanie obciążona karami finansowymi z tytułu utrzymywania w ustawodawstwie krajowym zakazu, który w rzeczywistości nie zdążył nigdy wejść w życie, ponieważ jest przedłużane vacatio legis”.
Powtórzmy to innymi słowami: zapłacimy ciężkie miliony kary za przepis prawny, którego nie wprowadziliśmy i raczej nigdy nie wprowadzimy w życie! Zakaz jest bowiem niezgodny z przepisami unijnymi i odsuwanie go w czasie niczego nie zmienia z punktu widzenia prawodawstwa UE. Dodajmy też: przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości już toczy się przeciwko Polsce postępowanie w tej sprawie (zresztą nie jedyne dotyczące łamania unijnych przepisów regulujących kwestie związane z GMO).
W tym szaleństwie jest metoda
Ktoś mógłby zapytać, jak w ogóle możliwy jest ten parlamentarny teatr absurdu? Czy posłowie nie wiedzą, co robią? Nie znają wyników badań, ekspertyz, prawa unijnego? Otóż – jak pisał angielski klasyk – w tym szaleństwie jest metoda.
Wygląda bowiem na to, że kierownictwa PiS i Solidarnej Polski kwestię roślin GMO rozgrywają z politycznego wyrachowania. Po pierwsze, większość opinii publicznej (ok. 70 proc.) boi się GMO, więc partie te podążają za głosem ludu. A że same lubią straszyć (zwłaszcza PiS), więc dobrze odnajdują się w rozkręcaniu histerii wokół zmodyfikowanych genetycznie roślin. Przy okazji mogą też rzucić kilka pustych, ale chwytliwych sloganów: walczymy o zdrową polską żywność, nie damy polskiego rolnika wepchnąć w łapy biotechnologicznych koncernów etc.
Po drugie, to jedyna dla obu partii możliwość dotarcia do środowisk o lewicowo-ekologicznych poglądach. Dbają też przy okazji o własny twardy elektorat. GMO stanowi bowiem jedną z niewielu płaszczyzn, na których spotykają się poglądy eko-lewicowe i radiomaryjne (z wykorzystaniem inżynierii genetycznej w rolnictwie zgodnie walczy zarówno „Nasz Dziennik”, jak i „Krytyka Polityczna”).
PO z kolei zachowuje się oportunistycznie. Rolnictwo to nie teren Platformy, więc GMO guzik tę partię obchodzi. Ale skoro słupki pokazują, że elektorat jest przeciw takiej żywności, to rząd premiera Tuska ogłosił w 2008 r., że również chce Polski wolnej od GMO.
Dlaczego zatem koalicja PO-PSL znowelizowała ustawę o paszach? Bo zdaje sobie sprawę, że zakaz sprowadzania soi czy kukurydzy GMO to totalna bzdura, w dodatku groźna dla polskich producentów mięsa. Wprowadzenie moratorium jest więc idealnym rozwiązaniem, pozwalającym zachować twarz. Bo do usunięcia z ustawy zapisu o zakazie importu pasz GMO zmusi nas i tak Unia Europejska, więc to na nią PO zrzuci odpowiedzialność. A nałożonych przez Brukselę kar nie zapłacą przecież parlamentarzyści z własnej kieszeni, tylko podatnicy. I problem z głowy.