Unia wciąż każe albo nie pozwala. OK. Międzynarodowe organizacje i sądy mówią nam, co robić. OK. Z rynkami się nie spieramy, bo niepokornych chłoszczą i piętnują. OK. Jak rząd jedno, to samorząd drugie. OK. To wszystko 20 lat temu opisał Jean-Marie Guehenno, przepowiadając zmierzch państwa narodowego, podgryzanego z zewnątrz przez struktury ponadnarodowe i od wewnątrz przez regionalizację. Czytaliśmy sceptycznie. Aż się stało. Nawet PiS już nie myśli o wyrwaniu Polski z tej sieci. Ale to nie koniec.
Z roku na rok wzrasta rola innych, przez których rząd nie może. Minister zdrowia by chciał – NFZ się nie zgadza. Minister sprawiedliwości dąży – prokuratura nie chce. Minister gospodarki chce – nie zgadza się UOKiK. Nawet gdy minister finansów zamierza, NBP bywa innego zdania, więc nic z tego nie ma.
W sprawie Amber Gold KNF donosił, a prokuratura to zlekceważyła. Nieco wcześniej minister skarbu chciał, a UKE zablokował. Coraz dziwniejszy robi się ten nasz system, w którym ludzie wybrani, by rządzić, nie rządzą, bo rządzą inni, których nie wybieraliśmy. Czy to jeszcze jest demokracja?
Demokracja jest trudna. Wiadomo. Obywatele rządzą, wybierając swoich przedstawicieli. Przedstawiciele rządzą, tworząc prawo i wybierając rząd. Jak obywatelom coś się nie podoba, zwracają się do rządu. Po to mamy rząd, żeby rządził. A premier nam mówi: „ja nie jestem od tego…”. I ministrowie chórem za nim powtarzają. Poza ministrem Gowinem, który powtarza raczej za poprzednim premierem. Łatwiej jest teraz usłyszeć, od czego premier, rząd i ministrowie nie są, niż od czego są. To po co ich wybieramy?
Kilka lat temu Jarosław Kaczyński nazwał tę sytuację „imposybilizmem”. Próbował się jej przeciwstawić. Zniszczył już wcześniej słabą niezależność KRRiT, w NBP osadził niefachowego partyjnego kolegę, instrumentalnie traktował prokuraturę, chciał zrobić skok na sądy.