Protestanci pojawili się na mapie chrześcijaństwa prawie 500 lat temu. Luterański teolog Carl Braaten zwykł mawiać, że o ile protestanci nie rozumieją, iż reformacja była tragedią, o tyle rzymscy katolicy nie rozumieją, dlaczego reformacja była konieczna. A przecież był to ruch społeczno-religijny, który miał na celu nie tylko naprawienie nadużyć w ówczesnym Kościele, ale także jego głęboką reformę poprzez elementy demokratyzacji. To nie papież w dalekim Rzymie czy też biskup arystokrata miał decydować o dogmatach i teologii, ale raczej wierni, czytając Biblię. Księgę tę uznano za jedyną podstawę chrześcijaństwa. Dzięki przekładowi doktora Marcina Lutra na niemiecki, Biblia została wyrwana dostojnikom kościelnym i przekazana ludziom – wiernym.
Reformowany teolog Shirley Guthrie zwracał uwagę, że protestantyzm jest „zawsze niedokończonym projektem”. Jest próbą odczytywania Pisma i przesłania Jezusowego w każdym pokoleniu na nowo, w nowym kontekście, w konfrontacji z nowymi wyzwaniami i pytaniami. Mądrości poprzednich pokoleń i wczorajsze odpowiedzi, niegdyś rozsądne, okazują się ułomne, błędne czy wręcz złe. To dlatego przy ordynacji na pastorów reformowanych jest mowa o wierności księgom wyznaniowym. Ale jest też powiedziane jasno, że one mają naszymi poczynaniami „kierować”, ale nie mogą nas „wiązać”. Katolicy reagują na to nerwowo, mówiąc, że nie sposób z reformowanymi prowadzić dialog ekumeniczny.
Niestety, owa postawa nieustannej reformy Kościoła, udzielania niewygodnych odpowiedzi na bardzo trudne pytania, zdaje się być nieznana dwóm największym Kościołom ewangelickim w Polsce: luterańskiemu i reformowanemu. Dlaczego?
Już od końca XX w. widać wyraźne upodabnianie się polskich protestantów do rzymskich katolików: superintendentów zastąpili biskupi, decyzje podejmują konferencje księży.