Skóra cierpnie, kiedy się pomyśli o wynikach przeprowadzonych właśnie badań emerytalnych. Bo obraz jest z grubsza taki, jaki musiał widzieć majtek z „Titanica”, kiedy zobaczył górę lodową, której statek nie był już w stanie ominąć. Szczytem możliwości była sprawna ewakuacja. Ale wiedział, że nikt nie jest na nią gotowy. Teraz jest podobnie.
Mam nadzieję, że trochę już Państwa nastraszyłem. I dobrze. Nie dlatego, że lepiej bać się w grupie niż samemu. Chodzi o to, że trzeba zacząć coś robić. Póki jeszcze czas dokupić szalupy.
Dziś wyżyć z emerytury jest trudno. Ale przyszli emeryci będą dzisiejsze emerytury wspominali jak bajkę. W dotychczasowym systemie tak zwana stopa zastąpienia, czyli relacja emerytury do ostatniej płacy, to trochę ponad 2/3. W nowym systemie będzie to nieco ponad 1/3. Jeśli za 2/3 pensji ciężko dziś większości emerytów przeżyć, trudno liczyć, że w przyszłości przeciętny Polak przeżyje za połowę tej kwoty.
Kosztowne złudzenie
Można się łudzić, że jest to zmartwienie przyszłych emerytów. Ale złudzenia kosztują. A to złudzenie może kosztować dużo szybciej i więcej, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Z czegoś przecież trzeba będzie do głodowych emeryturek dołożyć. Zwłaszcza że niebawem właśnie emeryci starzejącego się wyżu demograficznego będą stanowili większość czynnego elektoratu. I demokratycznie upomną się o swoje. Żaden rząd im się nie oprze. Dołoży albo upadnie. A z czego dołoży? Najprościej z kieszeni tych, którzy wtedy będą pracowali. Sposoby są z grubsza dwa.
Można uszczelnić przepisy kodeksu rodzinnego nakazujące utrzymywanie niezdolnych do pracy rodziców przez dzieci. Ideologicznie mogłoby się to podobać konserwatystom i neoliberałom, ale ekonomiczna skuteczność takiego rozwiązania nie będzie zbyt duża.