Przyciemniane szyby, pięć anten na dachu, głowica radaru wystająca z kratki chłodnicy i wielka kamera na środku deski rozdzielczej. Tak uzbrojony Ford Mondeo na służbie Generalnej Inspekcji Transportu Drogowego wyrusza na trasę. – Uwaga mobilki na czarnego nieoznakowanego Mondeo na numerach WE w okolicy Raszyna. Inspekcja jedzie kosić – ostrzegają się kierowcy przez CB. Jedna z pięciu anten na dachu Mondeo to CB, dlatego obsługa samochodu też słyszy dialogi kierowców. To znaczy normalnie nie słyszy, bo po pięciu tygodniach jazdy już się nauczyła, że dla zachowania zdrowia psychicznego CB lepiej nie włączać.
Tym razem, w ramach wyjątku, CB jest włączone, żeby pokazać społeczny kontekst tej pracy. A społeczny kontekst nie przebiera w słowach.
Pogląd na rozbudowywaną przez Inspekcję Transportu Drogowego sieć fotoradarów kierowcy mają ugruntowany. – Jedzie takie gówno i tylko drogę tarasuje. Samochód rzeczywiście jedzie wolno, bo przepisowo. Kierowcy za nim podminowani, gdyż przez ostatnią godzinę mozolnie przebijali się przez Warszawę ze średnią prędkością 15 km na godzinę. Za Jankami (14 km od stolicy w kierunku Katowic) każdy chce wdepnąć, bo mu się naiwnie wydaje, że nadrobi.
Ale na przodzie peletonu czarne Mondeo z wideoradarem. A za nim długi łańcuszek samochodów i wolny lewy pas. Jazda szarpana. Za Magdalenką (kilka kilometrów dalej) Mondeo przyśpiesza do przepisowych 100 km na godzinę i reszta peletonu robi to samo. Po kilkuset metrach Mondeo zwalnia do przepisowych 70 km. I tak co kilka kilometrów. Dozwoloną prędkość na danym odcinku ustawia się w radarze ręcznie. Załoga musi więc co chwilę zmieniać ustawienia.
A peleton się gotuje. Nie każdy wytrzymuje to napięcie. – Właśnie są na 398 km i chyba mi k…. zrobili zdjęcie – aktualizuje pozycję jeden z kierowców. Zdjęcia nikt mu nie zrobił, bo przejazd jest w trybie testowym. Ale w sumie by się należało, bo na ograniczeniu do 70 jechał 95 km na godzinę.
CANARD po francusku
W kwestii prędkości rządzący poczęstowali kierowców kijem i marchewką. W 2010 r. posłowie znowelizowali ustawę Prawo o ruchu drogowym i podnieśli ogólne limity prędkości. To była marchewka. W tej samej ustawie schowali jeszcze kij. Do życia powołano Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym (CANARD – po francusku znaczy – kaczka), czyli sieć automatycznych fotoradarów. Ludzie myśleli, że system nigdy nie powstanie. Albo powstanie, ale będzie, jak było.
Wcześniej radarów było niewiele, a te działające tak szybko zapychały się zdjęciami, że policja przez kolejne tygodnie siedziała i obrabiała materiał dowodowy. Na 6 tys. funkcjonariuszy drogówki fotoradarami zajmowało się 500. A i tak sprawy ciągnęły się tygodniami. Wystarczyło, że fotoradar zrobił zdjęcie służbowego auta i zaczynała się administracyjna droga przez mękę z ustaleniem prowadzącego pojazd. Przy drogach seryjnie ustawiano kolejne maszty na fotoradary, lecz kierowcy szybko się zorientowali, że prawdziwe urządzenia goszczą w nich od święta. – Układ był prosty. My udajemy, że fotografujemy, a kierowcy udają, że jeżdżą zgodnie z przepisami – wspomina jeden z byłych policjantów.
Wreszcie Polska, z wysokimi statystykami śmiertelności na drogach, dostała unijne 54 mln euro na stworzenie kopii zachodnich systemów automatycznego pomiaru prędkości. Ponieważ policja nie miała spektakularnych sukcesów z fotoradarami, zadanie powierzono Inspekcji Transportu Drogowego. Wzorować mieliśmy się głównie na Francji. A wyniki mieć jak w Holandii: w 2001 r. w wypadkach samochodowych zginęło 993 Holendrów, po wprowadzeniu (jak twierdzi policja) automatycznych radarów śmiertelność na holenderskich drogach spadła do 650 osób.
Ku niemiłemu zaskoczeniu kierowców polski system, po początkowych perturbacjach przy przetargach, zaczął działać dość szybko. W sierpniu 2012 r. żniwa rozpoczęły się również na drogach. Fotoradary CANARD zrobiły 68 845 zdjęć. Ale wtedy system głównie opierał się jeszcze na starych, zawodnych urządzeniach, które dawały 40-proc. skuteczność odczytu zdjęć. Przy drogach montowano już jednak 300 nowoczesnych. CANARD szybko nabierał prędkości. A od grudnia leci już niemal pełną parą wzmocniony 29 samochodami z wideorejestratorami. Niezawodność odczytu skoczyła do 70 proc. Na koniec roku w zasobach systemu było już 616 702 zdjęcia. Mandaty dostało i przyjęło już 83 535 kierowców. Pozostali niebawem znajdą swoje w skrzynkach pocztowych.
W Internecie i mediach zawrzało. Zwłaszcza gdy wydało się, że do tabelek, po raz pierwszy w historii tworzenia budżetu, dodano rubryczkę z wpływami z mandatów nałożonych na kierowców. 1,2 mld zł, które minister finansów zamierza zarobić na łamiących przepisy kierowcach, doprowadziło ludzi do wrzenia. W Polsce ciągle nie ma spójnej sieci autostrad. Mapa dróg nie zmieniła się od stu lat. System oznakowania jest archaiczny i nieracjonalny. Ale za to jest już trzecia służba, która ściga i łupi udręczonych kierowców.
W zeszłym roku CANARD nie spełnił pokładanych w nim nadziei budżetowych. Wystawiono mandatów na zaledwie 30 mln zł. Ministerstwo Finansów poszło jednak za ciosem. Do systemu ma być dokupionych 160 nowych radarów. Znajdą się też pieniądze na 87 nowych samochodów z wideoradarami dla policji. Jest szansa, że tym razem MF zarobi, ile zaplanowało, czyli 1,5 mld zł, co oznacza wzrost o 5000 proc. Trudno się dziwić narodowemu wkurzeniu. Kierowcom byłoby łatwiej zaakceptować tę sumę, gdyby mieli pewność, że pieniądze przeznaczone zostaną na poprawę bezpieczeństwa na drogach i nie rozpłyną się w budżecie.
Kierowcy palą się do radarów
Na wprowadzenie systemu polscy kierowcy zareagowali w sposób modelowy. Śladem kierujących z innych krajów, którzy z podobnymi systemami muszą żyć już od dawna, zaczęli fotoradary zwalczać słowem, myślą i uczynkiem. Co symboliczne, pierwszy podpalony fotoradar był również pierwszym postawionym. Częściowo lub całkowicie zniszczono fotoradary w Knurowcu, Starej Dąbi, Szczurach i Russowcu. Ten ostatni podobno da się jeszcze uratować. Do zniszczenia poprzednich sprawcy się przyłożyli. W Starej Dąbi nie ograniczyli się do oblania słupa i skrzynki benzyną. Żmudnie, przez małe dziurki nalali jej sporo do wnętrza budki. W efekcie sprzęt po prostu eksplodował.
Jeśli liczyli, że przy okazji zniszczą również dowody swoich wykroczeń, to się przeliczyli. Każde zdjęcie po zrobieniu jest automatycznie, bezprzewodowo przesyłane do centrali. Po każdym podpaleniu policja zaczyna poszukiwanie sprawców od analizy ostatnich zdjęć z fotoradaru. Za podpalenia zapadły już pierwsze wyroki. Dwóch mieszkańców spod Pszczyny będzie musiało zapłacić po 60 tys. zł.
Kilku innym radarom zamalowano okienka, ułamano antenki do przesyłania danych. Dlatego w tworzonym na potrzeby systemu nowym programie informatycznym urządzenia będą same informować, że działają w trybie awaryjnym i wymagają napraw.
We Francji, która w ciągu ostatnich kilku lat stworzyła najbardziej restrykcyjny system fotoradarowy w Europie (ale ma też znakomitą sieć autostrad), kierowcy również niszczyli radary. Podpalenia zdarzały się przez pierwsze pół roku. Później powstała gigantyczna giełda nielegalnego handlu punktami karnymi. A na koniec kierowcy zaczęli jeździć wolniej i znacznie spadła liczba śmiertelnych wypadków. Twórcy polskiego systemu liczą, że u nas efekt końcowy będzie taki sam. – Już widać pierwsze jaskółki. W zeszłym roku na polskich drogach zginęło 669 osób mniej niż rok wcześniej. Już dawno nie odnotowano tak dużego spadku – mówi Marcin Flieger odpowiedzialny za CANARD.
Ale zdaniem specjalistów od bezpieczeństwa ruchu drogowego wiązanie spadku liczby ofiar z fotoradarami to co najmniej uproszczenie i przesada. – W związku z Euro w zeszłym roku udało się oddać dużo nowych dróg o wysokim standardzie. Tak się składa, że czarna statystyka śmierci zaczęła spadać właśnie od lipca – mówi biegły sądowy z zakresu wypadków drogowych.
Na nowo otwartym odcinku autostrady A2 od Nowego Tomyśla do Świecka w ciągu 13 miesięcy wydarzył się jeden wypadek śmiertelny. Zginął Chińczyk, który tak był zaaferowany awarią swojego auta, że aż wpadł pod inne. Na równoległej do autostrady A2 Drodze Krajowej nr 92 ginęło przeciętnie ponad 50 osób rocznie. Od kiedy ruch częściowo przeniósł się na autostradę, liczba śmiertelnych wypadków spadła do około 30.
Według raportu Krajowej Rady Bezpieczeństwa Drogowego, w 2011 r. do zdecydowanej większości wypadków doszło na drogach jednojezdniowych dwukierunkowych (82,9 proc. wszystkich wypadków). Zginęło w nich 3740 osób (89,3 proc. ogółu zabitych). Dla porównania na autostradach doszło do 232 wypadków, w których zginęło 37 osób. – Złe drogi kumulują w kierowcach napięcie. Doprowadzają do nieprzemyślanych i ryzykownych manewrów, które bardzo często kończą się tragicznie. Jeśli chcemy poprawiać bezpieczeństwo, poprawiajmy jakość dróg – mówi Andrzej Markowski ze Stowarzyszenia Psychologów Ruchu Drogowego.
Kierowcy bulwersują się na forach internetowych, zwracając uwagę, że dla bezpieczeństwa istotna jest także płynność ruchu. Lepiej gdy wszyscy jadą równo, nawet przekraczając absurdalnie niskie limity o te 20 km/godz., niż kiedy zaczyna się karuzela z wyprzedzaniem. Ktoś inny sugeruje, aby policja i inspektorzy pojechali najpierw normalnie, jak zwykli kierowcy, i zobaczyli, z jaką prędkością na danym odcinku ludzie jadą, a potem stawiali ograniczenia. Bo ludzie, poza nielicznymi szaleńcami, zachowują rozsądek, czego nie da się powiedzieć o obsesji walki z wyimaginowanym demonem prędkości.
Polskie drogi z perspektywy ITD przypominają już zachód, ale ciągle ten dziki. – Koledzy zarejestrowali kierowcę, który jechał 219 km na godzinę. Z taką prędkością na liczniku trudno się tłumaczyć, że prędkość jest normalna, tylko przepisy nierealne – mówi jeden z operatorów wideoradaru ITD. Inni wspominają, że zatrzymana do kontroli kobieta, poproszona o dokumenty, zaczęła grzebać w portfelu. Po każdej kolejnej prośbie wyciągała o jeden stuzłotowy banknot więcej. Ale wszyscy cieszą się, że na polskich drogach zaczęto jeździć nieco wolniej. Wynika to również z analizy liczby zdjęć robionych przez CANARD. Co prawda z miesiąca na miesiąc było ich więcej. Ale jednocześnie przybywało też radarów.
System jest ślepy
System fotoradarów krytykował nawet Donald Tusk. Ale jeszcze jako kandydat na premiera, co przypomnieli mu internauci, wrzucając do sieci archiwalne nagranie. Za kierowcami bardzo ujęła się również polityczna opozycja. Ci sami ludzie w 2010 r. zagłosowali za uchwaleniem ustawy.
Systemu radarów nie da się już zatrzymać ani zlikwidować, bo stał się elementem budżetowej rzeczywistości. Ma zarabiać, i to dużo. Co ciekawe, w tym wypadku ryba zaczęła psuć się od ogona. – To niemal kopia tego, co od kilku lat robią straże miejskie. Tam też zorientowano się, że to idealny sposób na domknięcie budżetów. A przy okazji można mówić, że ma się szczytny cel poprawy bezpieczeństwa – mówi Emil Rau, bardziej znany jako Emil TV.
We wrześniu 2010 r. Rau usłyszał przez CB, że w miejscowości, przez którą właśnie przejeżdża, działa fotoradar. – Z ciekawości zacząłem go szukać. Przejechałem pięć razy w tę i z powrotem, i go nie zauważyłem. Okazało się, że stał w krzakach dodatkowo pomalowany na zielono. Tak mnie to wkurzyło, że zacząłem dokumentować działanie fotoradarów – opowiada Rau. Dziś jest już autorem ponad 50 materiałów, które można oglądać w Internecie. Strażnicy miejscy go nie znoszą. Kierowcy masowo proszą o pomoc w walce z radarami. – Większość straży rozstawia sprzęt niezgodnie z instrukcjami obsługi, co może mieć wpływ na wynik pomiaru. Stoją w miejscach trudno widocznych i nie stosują flesza, który byłby sygnałem dla kierującego, że właśnie złamał przepisy i powinien jechać ostrożniej. To nie pozostawia złudzeń, że chodzi o kasę, a nie o bezpieczeństwo – stwierdza Rau.
Radary systemu CANARD w dzień również robią zdjęcia bez użycia flesza. W efekcie kierowca może nawet nie zauważyć, że został złapany na przekroczeniu limitu. – Gdyby zależało mi na tym, żeby kierowca zwolnił, to oczywiście stosowałbym flesz przy robieniu zdjęcia. Uruchamia to psychologiczny mechanizm kary i chęci poprawy. Ale, widać, twórcy systemu mieli inne priorytety – dodaje psycholog Andrzej Markowski.
Ostatnia produkcja Emil TV ma wyjątkowo dużą oglądalność. Rau przez przypadek uwiecznił, jak w czasie stacjonarnej kontroli samochód GITD zarejestrował policyjny radiowóz jadący w terenie zabudowanym 73 km na godzinę. Kiedy tylko policjanci zorientowali się, że zrobiono im zdjęcie, zaraz zakręcili i nie zważając na innych kierujących, zaparkowali na środku pasa, żeby porozmawiać z operatorami GITD. Dopiero kiedy zorientowali się, że są nagrywani, zaparkowali przepisowo.
Nerwy policjantów były zupełnie nieuzasadnione, bo nadal będą właściwie bezkarni. Tak samo jak przedstawiciele służb specjalnych i osoby chronione immunitetem. Twórcy systemu zapewniali, że będzie on ślepy, czyli dla każdego równie bolesny. Urządzenie automatycznie zrobi zdjęcie. Automatycznie połączy się z Centralną Ewidencją Pojazdów i Kierowców, żeby ustalić właściciela pojazdu. Automatycznie wyśle dokumenty do sprawcy wykroczenia. Ale system okazał się ślepy dosłownie, ponieważ ma dostęp tylko do jawnej części CEPiK. A samochody policji i służb są w części tajnej.
Nie zadbano również, żeby sprawiedliwość dosięgała osób z immunitetem. W zeszłym roku 281 sfotografowanych odmówiło przyjęcia mandatu wystawionego przez GITD, zasłaniając się immunitetem. Ośmiu posłów, jeden senator oraz 272 sędziów i prokuratorów. Trudno się dziwić, że wielu kierowców odebrało radarową akcję jako grube nadużycie władzy i prawa. Skala inwigilacji i podstępność metody (bo jak tu jej nie łączyć z mnóstwem idiotycznych ograniczeń w rodzaju 70-50-70, czyli jakby celowo zastawionych pułapek) sprawia wrażenie, że państwo wypowiedziało wojnę obywatelom.
– Jak im tak k… zależy na naszym bezpieczeństwie, to niech autostrady budują. A nie napadają na ludzi na drogach – denerwuje się jeden z kierowców w podwarszawskim peletonie za czarnym Mondeo. Dyskusję przerywa brawurowa akcja Białorusina w terenowym Audi. Żółta koszulka lidera kosztowałaby go 500 zł. Ale tryb jest testowy. Grono na CB odpowiednio skomentowało fantazję zagranicznego kolegi i wróciło do tematu Mondeo. – Czarne szyby se założyli i machają te zdjęcia. A ty człowieku nawet nie wiesz, że do domu już bez prawa jazdy wracasz.
Kierowcy mają wyjątkowo dużo czasu na narzekanie, bo z inspekcją na trasie podróż przebiega w trybie turystycznym. Nawet kierowcy bez CB zwalniają, widząc posiadaczy anten jadących zgodnie z ograniczeniami. Któryś z bardziej krewkich stwierdza, że nie daje rady i zjeżdża do zajazdu. Reszta – byle do drogi ekspresowej. Za Tarczynem kierowcy nabierają rozpędu i znów muszą zaraz zwalniać do 70. Przed ekspresówką Mondeo zawraca do Warszawy. – Uwaga, mobilki, nieoznakowany Fordzik skręcił w Głuchowie w stronę Warszawy. Droga wolna.