Oczywiście, zasądzonych 240 tys. złotych (suma niebagatelna) nie należy traktować w kategorii pieniężnej nagrody za męstwo i szlachetność. To jedynie wyrównanie krzywd, jakich Romaszewski doznał od reżimu, któremu odważył się sprzeciwić. Zapewne zresztą niepełne, bo choćby straconego w więzieniu zdrowia wrócić się przecież nie da.
Ale… Po 1989 roku wielu ludziom demokratycznej opozycji – w tym i mojej skromnej osobie – czymś niedorzecznym, ba – nieprzyzwoitym, wydawało się samo myślenie o żądaniu od młodego i biednego państwa jakichkolwiek gratyfikacji za działalność w czasach PRL. Bunt wobec systemu wynikał wszak z pobudek ideowych czy moralnych, albo choćby z chęci znalezienia się wśród ciekawych i przyzwoitych ludzi. Nadto nikomu w głowie nie były kalkulacje na temat jakikolwiek kombatanckich rent, skoro trudno było liczyć nawet na to, że system w przewidywalnym czasie kompletnie upadnie.
Z czasem jednak okazywało się, że wielu ludzi, którzy na rzecz opozycji przez lata poświęcali swój czas, zdrowie czy życie osobiste, teraz, w warunkach wolnego państwa, ledwo wiąże koniec z końcem. Równocześnie funkcjonariusze starego reżimu biedy jakoś zwykle nie cierpieli.
W tej sytuacji postulaty zrekompensowania ludziom opozycji przynajmniej części poniesionych krzywd (w postaci chociażby zmniejszonego o czas pobytu w więzieniach czy obozach internowania stażu pracy) zaczęły wydawać się słuszne.
Nadal jednak niepisaną regułą pozostawało, że o odszkodowania takie mogą starać się ci, którym w III RP wiedzie się kiepsko. Ci zaś, którzy w wolnym państwie zajęli prominentne stanowiska publiczne, bądź po prostu jakoś sobie poradzili i z głodu nie przymierają, powinni się od takich pozwów przeciwko, było nie było swojemu, państwu powstrzymać.