W zręcznej prowokacji wobec prezesa sądu z Gdańska w sprawie Amber Gold dziennikarz udawał współpracownika szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego. To nie przypadek. Prowokator dawał do zrozumienia, że premier chce pominąć oficjalne kanały łączności. I prezes od razu stanął na baczność, bo choć nie obraca się na co dzień w kręgach władzy, wyczuł prawdziwą hierarchię stanowisk.
Precedencja w Polsce, która na przykład marszałków Sejmu i Senatu (z całym szacunkiem) stawia przed premierem – to porządek ceremonialny. Wszyscy chyba wiedzą, że karty rozdaje premier, a jego ręką jest szef Kancelarii. To on organizuje pracę prezesa Rady Ministrów, wchodzi do jego gabinetu, kiedy chce, jest w praktyce ważniejszy niż większość ministrów. Stanowisko przy najważniejszej klamce – wszędzie na świecie – bywa trampoliną do długiej i jeszcze pomyślniejszej kariery. Przykład: Frank-Walter Steinmeier, przez 6 lat szef gabinetu kanclerza Gerharda Schrödera, był potem ministrem spraw zagranicznych i przejściowo szefem całej SPD. Poczet naszych szefów gabinetów (wliczając w to stary Urząd Rady Ministrów) też jest imponujący: Jacek Ambroziak, „premier z Krakowa” Jan Rokita, Marek Borowski, Leszek Miller, Wiesław Walendziak, żeby wymienić najbardziej znanych.
Szef Kancelarii Premiera zarządza ponad 120-milionowym budżetem i odpowiada za to, by kancelaryjna machina pracowała bez zarzutu. Nadzoruje też Centrum Usług Wspólnych, odpowiedzialne za zamówienia publiczne dla całej administracji rządowej. Stanowisko to Arabski łączy z kierowaniem Komitetem Stałym Rady Ministrów, który nie tylko inicjuje prace rządu, ale – co pewnie ważniejsze – uzgadnia zamierzenia legislacyjne między resortami.