Po ubiegłotygodniowej prezentacji zmian w finansowaniu związków sportowych na większość środowiska padł blady strach. Przekaz autorów reformy z Ministerstwa Sportu był jasny: nie stać nas na utrzymywanie wszystkich, musimy wybrać. W gronie dziewięciu dyscyplin kluczowych znalazły się: lekkoatletyka, pływanie, kajakarstwo, wioślarstwo, żeglarstwo, kolarstwo, zapasy, podnoszenie ciężarów oraz narciarstwo klasyczne. Minister Joanna Mucha zapowiedziała, że sporty uznane za mniej ważne społecznie i słabo rokujące medalowo na igrzyskach olimpijskich będą wspierane w ograniczonym zakresie.
Trudno autorom reformy nie zarzucać powierzchowności w ustalaniu dyscyplin strategicznych. Nie jest żadną tajemnicą, że zapasy zostały uznane za kluczowe przede wszystkim dlatego, że Damian Janikowski zdobył w Londynie brązowy medal. I że judo też by trafiło do elitarnej grupy, gdyby Paweł Zagrodnik nie stracił olimpijskiego brązu wskutek skandalicznej, krzywdzącej decyzji sędziów. Cięcia dotkną przede wszystkim związki ledwo wiążące koniec z końcem. Nie dziwi oburzenie prezesów, na których wymuszono zaciskanie pasa, gdy jednocześnie program siatkarskich ośrodków szkolnych, który ruszył w ubiegłym roku, już kosztował budżet państwa 43 mln zł, a jego kontynuacja pochłonie około 10 mln zł rocznie. Dla porównania – na utrzymanie czterech ośrodków szkolenia młodzieży w judo idzie rocznie 450 tys. zł.
O 20 proc. mniejsza dotacja dla federacji boksu czy badmintona, mających w ubiegłym roku budżety w wysokości 2,1 mln zł, to nie to samo co 10-procentowe cięcie dla lekkoatletyki (16 mln w 2012 r.