To po naszym artykule (POLITYKA 12/12) o Mariuszu Trynkiewiczu z Piotrkowa Trybunalskiego, który w 1988 r. zabił czterech chłopców na tle seksualnym, nastąpiło coś w rodzaju olśnienia, że istnieje w Polsce problem z osobami groźnymi dla otoczenia.
Przypomnijmy: Trynkiewicz, po odsiedzeniu 25 lat, niebawem wyjdzie na wolność i wciąż będzie groźny. Łagodny, jak na skalę zbrodni, wyrok zawdzięcza bałaganowi prawnemu z końca lat 80. Skazano go na śmierć, ale obowiązywało nieformalne moratorium na tę karę. W kodeksie nie było wówczas dożywocia. Sejm uchwalił amnestię i na jej mocy Trynkiewiczowi zamieniono karę śmierci na najwyższy możliwy wyrok – 25 lat pozbawienia wolności. Biegli psychiatrzy stwierdzili u niego poważne zaburzenia osobowości, pedofilię, skłonności sadystyczne, ale nie chorobę psychiczną.
Moralny obowiązek ministra
Teraz politycy zaczęli gorączkowo szukać kruczka, aby zachować kontrolę nad zabójcą, który po wyjściu z więzienia wtopi się w tłum, a przecież w każdej chwili może znów zacząć zabijać. Dla jednego Trynkiewicza nie opłacało się jednak rewolucjonizować prawa, potrzebne było większe zagrożenie. Argumentów dostarczyły media, które poinformowały, że w ciągu dwóch lat na wolność wyjdzie około stu najgroźniejszych przestępców, seryjnych zabójców, którym kary śmierci zamieniono na 25 lat więzienia. Doniesienia brzmiały wystarczająco sensacyjnie, by ruszył wyścig, kto lepiej ochroni społeczeństwo przed hordą zbrodniarzy.
Solidarna Polska ustami Zbigniewa Ziobry przedstawiła swój pomysł na ostateczne rozwiązanie problemu: bandytów, nawet po odsiedzeniu wyroku, należy bezterminowo izolować. Projekt resortu sprawiedliwości, podpisany przez Jarosława Gowina, brzmi podobnie.