Można się było – jak ja – wściekać, że wszyscy tylko o Madzi, zamiast o sprawach ważnych i poważnych, ale od początku trudno było zachować obojętność. Sprawa Madzi, chcieliśmy czy nie, rujnowała naszą ćwiczoną latami obojętność. Bo przecież każdy ma świadomość, że dzieci czasem umierają lub giną. Albo są porywane. Gdybyśmy jako ludzie przeżywali każdy taki przypadek, gdybyśmy każdym takim przypadkiem obciążali nasz system emocjonalny, to wszyscy byśmy już dawno zwariowali. Człowiek, który chce przetrwać, musi kontrolować empatię. Madzia, uzbrojona w tabloidy i większość pozostałych mediów, te nasze przeciwempatyczne pancerze przebiła. Mój także. Tym bardziej się wściekałem na szaleństwa torturujących mnie Madzią kolorowych gazet, których oczywiście nie podejrzewałem o bezinteresowność.
Potem sytuacja zaczęła się odwracać. Madzia stopniowo znikała, rola detektywa Rutkowskiego bladła. Na plan pierwszy zaczęli się wysuwać zrazu oboje rodzice, a później już głównie matka, która z czasem stała się Katarzyną W. Zanim jednak z nazwiska mocą prawa została jej tylko jedna litera i kropka, matka Madzi, najpierw rozbudziła, a potem jak monstrualny odkurzacz wessała lawinę dobrych emocji milionów zwykłych ludzi. Gdyby któryś tabloid ogłosił po sfingowanym porwaniu zbiórkę pieniędzy na poszukiwanie Madzi, zebrałby więcej niż Rydzyk na Stocznię. Sprawa Madzi przez pierwsze tygodnie była narodowym dramatem i wygenerowała masę ciepłych ludzkich uczuć. Prawie jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.
Upadły anioł
W twardych, zimnych czasach, kiedy rwie się system tradycyjnych więzi i coraz trudniej jest budować prawdziwe pozytywne emocje, takie wirtualne obiekty ciepłych uczuć ogółu są społecznie bezcenne. Wirtualne więzi, wirtualne emocje, wirtualna sympatia, wirtualna empatia są ludziom tym bardziej potrzebne, im słabsze znajdujemy oparcie w rzeczywistych więziach i im mniej jesteśmy empatyczni w świecie rzeczywistym.