Puchar Świata jako nagroda pocieszenia brzmi trochę jak herezja, ale dla Kowalczyk ten sezon miał być bardziej udany. Wszystko przez klęskę na niedawnych mistrzostwach świata w Val di Fiemme – z czterech medalowych szans uciekły aż trzy, Kowalczyk zdobyła tylko srebro w biegu na 30 km stylem klasycznym (konkurencji, w której jest aktualną mistrzynią olimpijską).
To były dla niej mistrzostwa pełne łez, ale i utarczek z trenerem Aleksandrem Wierietielnym, który miał do swojej Justysi duży żal za fatalną taktykę obraną w sprincie oraz w biegu na 30 km, wcale się ze swoją złością nie krył, a nawet jasno mówił, że być może wzajemna relacja już się wypaliła. To były słowa wypowiadane na gorąco, teraz, gdy czas zagoił rany i przyszła pora świętowania sukcesu w klasyfikacji generalnej biegów, temat rozstania Kowalczyk z Wierietielnym umarł śmiercią naturalną. Oboje doskonale wiedzą, że przyszły, olimpijski sezon (wcale niewykluczone, że ostatni w karierze Polki) to najgorszy czas na eksperymenty.
Ten Puchar Świata, czwarty w kolekcji Kowalczyk, który umacnia jej legendę jednej z najlepszych biegaczek narciarskich w historii (Polka dogoniła Norweżkę Bente Skari, przed nią jeszcze tylko Rosjanka Jelena Wialbe – zdobywczyni pięciu pucharów ) przyszedł jednak stosunkowo łatwo. Norweżki, na czele z Marit Bjoergen i Therese Johaug, podporządkowały przygotowania mistrzostwom świata i pucharowe zawody często odpuszczały, a pozostałe rywalki raczej nie stanowiły wielkiego zagrożenia. Może to dla polskiego sztabu nauczka w perspektywie przyszłorocznych igrzysk – że pogoń za Wialbe nie jest priorytetem, lepiej się oszczędzać z myślą o Soczi. Ale taktyka na kolejny sezon to drugorzędne zmartwienie biorąc pod uwagę nadszarpnięte zaufanie trenera do Justyny.