Twoja „Polityka”. Jest nam po drodze. Każdego dnia.

Pierwszy miesiąc tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Splot smoleński

Spór o Smoleńsk, czyli o co

Tak samo jak nie wybiera się ojczyzny, tak samo nie wybiera się patriotyzmu. Tak samo jak nie wybiera się ojczyzny, tak samo nie wybiera się patriotyzmu. Mirosław Gryń / Polityka
Polska Smoleńska nie jest sezonowym zjawiskiem. Skończyła właśnie trzy lata i widać, że to dopiero początek. Zakorzenia się. Krzepnie. Rozrasta. Rozum podpowiada, że z tym, co rzeczywiste, warto nauczyć się żyć.
Obie logiki patriotyzmu same pchają do wojny. Tropią złych Polaków. Szukają pretekstów.Mirosław Gryń/Polityka Obie logiki patriotyzmu same pchają do wojny. Tropią złych Polaków. Szukają pretekstów.
Starcie dwóch patriotyzmów to nadal wojna symboliczna, w której polityczne kwestie mają wtórne znaczenie.Mirosław Gryń/Polityka Starcie dwóch patriotyzmów to nadal wojna symboliczna, w której polityczne kwestie mają wtórne znaczenie.
Robert Krasowski, publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i były red. naczelny ukazującej się w latach 2006-09 konserwatywnej gazety „Dziennik Polska – Europa – Świat”.Leszek Zych/Polityka Robert Krasowski, publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i były red. naczelny ukazującej się w latach 2006-09 konserwatywnej gazety „Dziennik Polska – Europa – Świat”.

Niełatwo jest opisać Polskę Smoleńską. Ale nie dlatego, że zjawisko jest skomplikowane. Kłopot tkwi w nas. W silnie odczuwanej potrzebie jednoznacznego werdyktu. Albo stanowczego potępienia, albo pełnego poparcia. Zanim więc zaczniemy analizować zjawisko, pochylmy się nad źródłem naszych oczekiwań. Nad poplątaną logiką polskiego patriotyzmu.

Wszystko zaczęło się pod koniec XVIII w. Utrata niepodległości mocno nas wtedy i na długo podzieliła. Jedni chcieli bronić Polski szablą, drudzy pracą. Jedni się buntowali, drudzy kolaborowali. Każdą różnicę zdań uznawano za fundamentalną, co sprawiło, że temperatura polsko-polskich dyskusji często osiągała poziom, który dziś wyznacza Jarosław Kaczyński.

„Syfilis życia publicznego”, „polityczny bandytyzm” – tak Roman Dmowski opisywał PPS Józefa Piłsudskiego. A sławne słowa „jebał was pies!”, z czwartej zwrotki „Pierwszej Brygady”, skierowane były nie do zaborców, lecz do Polaków. „Skończyły się dni kołatania do waszych serc, jebał was pies!”. Z taką pieśnią na ustach Pierwsza Brygada Legionów szła po niepodległość.

To nie były ekscesy. To była norma. Nie tylko w polityce. To samo działo się w literaturze, w historiografii, w publicystyce. Polacy definiowali się nie poprzez konflikt z zaborcami, z okupantami, lecz poprzez konflikt w obrębie własnej wspólnoty. Patrioci kontra kosmopolici, Sarmaci kontra modernizatorzy, wierni kontra szydercy. Obie strony wierzyły, że toczą spór o narodowe istnienie. Ale to nie był spór o istnienie polskości, a tylko ekspresja polskości, która od dwóch wieków ujawnia się w rytuale podziału na dwa skłócone narody. W rytuale podziału na Polaków dobrych i Polaków złych.

Selekcja patriotów

Polski patriotyzm wyrażał się poprzez selekcję patriotów. Jej kryteria nie były wyrafinowane: jedna strona uważała, że prawdziwy patriota kocha Polskę „mocniej”, druga, że kocha ją „mądrzej”. Poza tą wątłą treścią więcej sensu tu nigdy nie było. To sprawiło, że polski patriotyzm ujawniał się w mglistych wizjach nieszczęść, jakie na Polskę sprowadzą Polacy. Nawet najwięksi wciągnięci zostali w logikę pospiesznych obaw. Mickiewicz, Sienkiewicz, pozytywiści, stańczycy, Brzozowski, Gombrowicz, Herbert, Miłosz. Stając po jednej ze stron, dawali się przykroić do narodowego rytuału. Zamiast budować nowe kształty patriotyzmu, utrwalali stare. Swoimi talentami jedynie upiększali monotonię polskiego rytuału.

A także skrywali jego myślową pustkę. Bo w schematycznym podziale nie mieściły się głębsze idee. Jedynie najprostsze emocje. Jedna strona przeżywała jako narodową katastrofę każdą formę rozluźnienia obowiązków narodowych, każdą formę ucieczki w normalność, w pracę, w prywatność, a nawet w dowcip. Druga natomiast, skupiona na praktycznej stronie narodowego życia, wszędzie tropiła zbyt silne narodowe uniesienia. Widziała w nich zgubę dla kraju. Podziwiała je u poprzednich pokoleń, ale panicznie się bała, gdy odżywały. Kiedy nagle widziała Starego Wiarusa nie w scenie z „Warszawianki”, lecz na żywo. Na przykład na trasie przejazdu trumien ze Smoleńska.

Czy któraś ze stron miała rację? Po latach widać, że żadna. Nie tylko dlatego, że jedne wybuchy patriotycznych emocji miały sens, a drugie nie; że jedne akty kolaboracyjnej pokory przynosiły korzyści, inne zaś nie. Problem jest poważniejszy. Otóż obie strony nie potrafiły dotrzeć do sedna polskich problemów. Bo ich spór toczył się zbyt wysoko nad ziemią. Był zbyt schematyczny, zbyt abstrakcyjny. My natomiast mieliśmy konkretne kłopoty – ustrojowe, militarne, gospodarcze, a przede wszystkim geopolityczne. Do ich rozwiązania potrzebne były bardziej precyzyjne narzędzia niż rozgrzewanie lub schładzanie narodowych emocji.

Mimo to rytuał trwał. Bo nie miał alternatywy. Był jedyną formą przeżywania narodowych obowiązków. Był jedynym sposobem wyrażania troski o los własnej wspólnoty. A że dziwacznym? Cóż, tak samo jak nie wybiera się ojczyzny, tak samo nie wybiera się patriotyzmu. Skoro polskość wyraża się w strachu przed tym, co zrobi z Polską druga połowa narodu, każdy Polak z czasem uczył się bać. Uczył się wewnętrznej wrogości. A jak się nauczył, to już nie przestawał.

Prześledźmy ten odruch na konkretnym przykładzie. Niezbyt odległym, aby poczuć siłę polskich emocji. Cofnijmy się o trzy dekady. Właśnie wybuchła Solidarność, budując dekoracje do kolejnej odsłony narodowego rytuału. Wystarczyło zaledwie kilka miesięcy i połowa Polaków przeżywała swoją polskość poprzez strach przed solidarnościowymi warchołami, druga połowa poprzez strach przed moskiewskimi lokajami. Czyli jak zwykle „realiści” starli się z „romantykami”. Stan wojenny podział utrwalił, czyniąc z niego głęboką tożsamość. Całkowicie odporną na świadectwo rozumu i zmysłów.

Bo po 1989 r. rozum i zmysły zaczęły informować, że przeciwnik jest inny, niż się wydawał. Jednak z dawnych oskarżeń nie można się było wycofać. Bo w nich wyrażały się nie poglądy polityczne Polaków, lecz ich patriotyzm. Rachityczne głosy nawołujące do historycznego pojednania zostały odrzucone z oburzeniem. Po raz kolejny idea zgody narodowej uznana została nad Wisłą nie za akt patriotyzmu, lecz zdrady. Następne pokolenie potwierdziło, że wojna domowa (retoryczna na szczęście) jest naturalnym stanem polskości.

Po 1989 r. było kilka prób dania patriotyzmowi bardziej aktualnych sztandarów. Bez większego sukcesu. Żaden konflikt – ani o lustrację, ani o Kościół, ani o wejście do Unii – nie zaangażował Polaków tak mocno jak stan wojenny. Aż wreszcie nadszedł rok 2010. W Smoleńsku rozbił się samolot z prezydentem na pokładzie. I nagle ujawniła się długo oczekiwana różnica. Bo połowa Polaków uznała, że to było wielkie POLITYCZNE WYDARZENIE, druga, że to była wielka LUDZKA TRAGEDIA. I to wystarczyło. Jedna strona zobaczyła naprzeciw siebie narodowych nihilistów. Druga narodowych szaleńców.

Odtąd każde wydarzenie utrwalało podział. Wystarczyło kilka miesięcy, aby zamienił się w przepaść. I to nie dlatego, że wykopywał ją Jarosław Kaczyński. Ujawniły się moce dużo silniejsze. Moce polskiego rytuału. Jedni zareagowali Sienkiewiczem, drudzy Gombrowiczem. Jedni romantycznie, drudzy pragmatycznie, a nawet szyderczo. To nie była świadoma decyzja, to był odruch. W każdej kolejnej sprawie: Wawelu, krzyży, namiotu, wieców, śledztwa. Obie strony reagowały w logikach swoich tożsamości. Kłopot w tym, że są one drapieżne. Same pchają do wojny. Tropią złych Polaków. Szukają pretekstów.

Gdy powiemy to stronom sporu, ostro zaprotestują. Oznajmią, że nie kierowały nimi żadne głębokie odruchy, lecz zwykły rozsądek. Że nie szukały pretekstów, lecz reagowały na ewidentne fakty. Można by im uwierzyć, gdyby to się działo pierwszy raz. Jednak nie wtedy, gdy spektakl trwa już dwa stulecia. I gdy kolejne pokolenia nadal znajdują „fakty” dowodzące, że jedni Polacy posiadają monopol na patriotyzm, drudzy zaś na rozum. Że jedni są zdrajcami, drudzy idiotami.

Nie znaczy to, że żadnych „faktów” nie było. Spór odsłonił realne defekty. Zwłaszcza po romantycznej stronie. Teoria zamachu. Gawęda o helu. Wojna o krzyż. Skala ujawnionej głupoty była olbrzymia. Estetyka paskudna. Emocjonalność prymitywna. Jednak nie udawajmy, że to coś nowego. Kto się przeraził smoleńskiego tłumu, niech sobie przypomni wojsko, z jakim 60 lat temu komuniści poszli do władzy. To dopiero był ciemnogród!

Tłum dyszący nienawiścią do elit, do miasta, do kultury, do kułaków, do fabrykantów. To nie inteligencja Jakuba Bermana legła u podstaw PRL, lecz wyniesione do władzy społeczne doły. Pełne przesądów i resentymentów. Z czasem udało się z nich uformować całkiem sensowną elitę, jednak droga była długa i bolesna. Dość wspomnieć, że jeszcze 20 lat później polska lewica urządziła antysemickie czystki.

Albo inny przykład. Sięgnijmy pamięcią do lat 80. i przypomnijmy sobie solidarnościowy lud. Sławne msze za niepodległość albo wiece robotnicze. Rozdygotany emocjami tłum. Obwieszony dewocjonaliami. Zawodzący religijne pieśni. Fanatyczny. Irracjonalny. Wierzący w każdą brednię, o ile godzi w komunistyczną władzę. Jak ten tłum z Otwocka, który na podstawie plotki chciał zlinczować milicjantów. Ale elity przymykały na to oczy, bo ten tłum niósł ważne dla nich sztandary, a na jego czele szli Geremek i Mazowiecki. Czy jednak, gdy sztandary się zmieniły, a na czele stanął Kaczyński, tłum stał się gorszy? Bardziej fanatyczny? Bardziej barbarzyński? Pamięć własnych korzeni powinna uczyć powściągliwości w ocenie. Powiedzmy zatem wyrozumiale: Polska Smoleńska urodą nie grzeszy.

Mówić prozą

Czy tak będzie zawsze? Nie wiadomo. Polska Smoleńska ma spory potencjał. Przede wszystkim tu idzie młodzież, która lubi dojrzewać poprzez totalny bunt. Tymczasem druga strona na to szansy nie daje. Polska pragmatyczna to pokolenie dojrzałe. Mówiące rozsądną prozą. Mające więcej racji, jednak mniej uroku. Nie jest w stanie obiecać pokoleniowej przygody. Jej dzisiejsze atuty pracują na jej późniejszą słabość. Bo tam, gdzie przesuwają się żywioły kontestacyjne, tam z czasem będzie więcej i siły, i myśli. Bo tak jak dojrzewali pryszczaci lewicy, tak samo dojrzewać będą pryszczaci prawicy.

A może wszystko potoczy się inaczej… Jedno wydaje się pewne. Drogi do celu mogą być różne, ale sam cel od dawna jest znany. Bo Polskę romantyczną widzieliśmy już wiele razy, poznaliśmy ją dobrze ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Polska Smoleńska jest tylko nawozem, z którego wyrasta kolejna odsłona romantycznej polskości. Być może ukształtują ją kolejne wydarzenia, być może smoleński rodowód straci z czasem na znaczeniu. Nie to jest ważne. Istotą tego, co się dziś dokonuje, jest tworzenie przeciwwagi dla Polski pragmatycznej. Dominującej tak mocno i tak długo, że musiało to wywołać reakcję.

Zresztą oba bieguny nie mogą istnieć bez siebie. Polska Smoleńska potrzebna była nie tylko „niepokornym”. Druga strona też ewidentnie odżyła. Znowu ma wroga, znowu się czuje potrzebna, znowu się czuje mądrzejsza. Nie ma co udawać, że jest inaczej. Znowu polskie sprawy toczą się naturalnym torem. Jedni tropią zdrajców, a drudzy idiotów. Jedni kochają Polskę mocniej, drudzy kochają mądrzej.

Co ciekawe, nawet elity ulegają starym rytuałom. Po 1989 r. dwie kolejne generacje polskiej inteligencji obudziły się na wyspie opisanej przez Swifta, na której trwa wojna między zwolennikami rozbijania jajek od strony grubszej a zwolennikami rozbijania jajek od strony cieńszej. I tę wojnę uznały za swoją, bez oporu ulegając zbiorowym emocjom. Oczywiście byli też ludzie przytomni. Co jednak mieli robić? Wiedzieli, że ogłoszenie absurdalności sporu jest opcją najgorszą. Nikogo nie przekona, a wszystkich obrazi. Wiedzieli również, że w poprzednich pokoleniach byli ludzie dostrzegający jałowość tej wojny. Jednak decydowali się milczeć. Więc i oni postanowili milczeć.

Postanowili nie mówić głośno tego, że wojna nie ma sensu, że jajko można rozbijać z dowolnej strony. Że obie formy polskiego patriotyzmu są równoprawne. Że ci, którzy non stop machają biało-czerwonym sztandarem, i ci, którzy non stop z tego szydzą, są tak samo dobrymi patriotami. Że ci, którzy mówią o godności Polski, oraz ci, którzy mówią o jej rozwoju, wyrażają dwie – równie klasyczne – formy polskości. A wybór jednej z opcji jest kwestią najzwyklejszego temperamentu.

Decyzja o milczeniu ma jednak swoje wady. Bo uwiecznia patriotyzm w formie co prawda nieszkodliwej, ale zupełnie nietwórczej. W której głębsza refleksja z natury pojawić się nie może. Obie Polski stały się bowiem nieusuwalnie zdziecinniałe. Obie zredukowały patriotyzm do pustych gestów. Jedna stała się nieokreśloną gotowością do poświęceń, druga równie nieokreśloną gotowością do pracy. Co w praktyce kończy się tym, że jedna strona przeciera załzawione oczy, druga chełpi się tym, że żyje. Ze starcia dwóch maksymalistycznych postaw zrodził się obustronny minimalizm.

Szczerze powiedziawszy, nie lubię polskiego patriotyzmu. Nie lubię obu jego twarzy. Taniego sentymentalizmu, którym osłania się zwykle życiową niezdarność. I banalnego pragmatyzmu pozbawionego konkretnych ambicji. Nie mogę też przeboleć pijackiego slalomu, jakim porusza się polski rozum, tego odbijania się od ściany do ściany, od jednej przesady do drugiej. Zdecydowanie wolałbym być Anglikiem idącym środkiem drogi. Ale w tych sprawach wyboru nie ma. Jedni chodzą do swoich celów drogą prostą, inni zmierzają zygzakiem. Na szczęście w dziwactwach nie jesteśmy osamotnieni. Dawniej podobnie zachowywali się Francuzi, dziś podobną drogę wybierają Amerykanie.

Chodząc zygzakiem

Co więcej, chodząc zygzakiem, od przeszło dwustu lat nie popełniliśmy błędów, których musielibyśmy się wstydzić. Bo widzialną wrogość obudowały niewidzialne reguły symbiozy. Aby przetrwać permanentną wojnę domową, spór obu patriotyzmów został wypłukany z politycznej treści. Nie jest starciem strategii politycznych, lecz tylko wrażliwości patriotycznych. Dwóch liturgii polskości. W których chodzi o to, które książki się ceni, które gazety się czyta, którym autorytetom oddaje się cześć. Spór dwóch Polsk nie niszczy nas zatem, bo nie jest sporem o realną politykę, nie jest sporem o konkretne państwowe decyzje. To jedynie atawizm narodu zbyt długo pozbawionego dostępu do polityki, narodu, który zamiast państwa miał tylko symbole i słowa, więc o nie ciągle się spiera.

Widać to również dzisiaj. W starciu dwóch patriotyzmów polityka nadal jest na drugim tle. To przecież nie jest wojna partii Tuska z partią Kaczyńskiego. To nadal wojna symboliczna, w której polityczne kwestie mają wtórne znaczenie. Owszem, obie strony ujawniają wyraziste partyjne sympatie, jednak los tych partii jest im głęboko obojętny. Polska pragmatyczna kiedyś głosowała na centrową Unię Wolności, potem na lewicowy SLD, dziś na prawicową Platformę. Podobnie jest z Polską romantyczną. Dziś stoi u boku Kaczyńskiego, ale gdy ten osłabnie, porzuci go bez zwłoki i bez skrupułów. Bo dla patriotycznych wrażliwości ważne są nie osoby, nie partie, nie programy, lecz sztandary. Oznacza to, że Kaczyński nie jest ani twórcą, ani liderem Polski romantycznej. Jest tylko jej rzecznikiem. I zakładnikiem.

Jakie jest zatem rzeczywiste znaczenie narodzin Polski Smoleńskiej? Otóż te narodziny przypomniały, jak tandetna jest nasza narodowa zabawa. Jak tandetne jest użyte do niej tworzywo. Jak tandetne są uzyskiwane w niej satysfakcje. I to po obu stronach. Co sprawiło, że znowu Polakom trudno jest własny naród polubić. Jak zwykle nad Wisłą, wybuch patriotycznych emocji doprowadził do tego, że jedna połowa narodu stała się dla drugiej wstrętna.

I o to naprawdę chodzi. O nasze narodowe samopoczucie. O nim myślą obie strony, gdy spierają się o Smoleńsk. Obie chcą, aby bycie Polakiem nie było powodem do wstydu. Kłopot w tym, że logika polskiego patriotyzmu tego komfortu nigdy nam nie da.

 

Robert Krasowski, publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i były red. naczelny ukazującej się w latach 2006-09 konserwatywnej gazety „Dziennik Polska – Europa – Świat”. Obecnie współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne. Pracuje nad książkową historią III RP (dotychczas ukazał się I tom „Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”). Autor wywiadów rzek z politykami: Leszkiem Millerem, Janem Rokitą i Ludwikiem Dornem.

Polityka 13.2013 (2901) z dnia 26.03.2013; Polityka; s. 22
Oryginalny tytuł tekstu: "Splot smoleński"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną