W opozycji jest się dlatego, aby przestać być w opozycji – powtarza często Miller. Wielu podejrzewa, że jest to główny motyw działania szefa SLD, który za wszelką cenę chciałby wejść w koalicję z Platformą Obywatelską i zostać wicepremierem w rządzie Tuska. Tylko szabel dziś brakuje. A czy będą w przyszłości?
Leszek Miller nie ma łatwego czasu, chociaż styl, w jakim wrócił do polityki po głębokim załamaniu, budzi respekt nawet u jego przeciwników. Warto przytoczyć choćby opinię Ludwika Dorna ze świątecznego wydania „Polska The Times”: „To jedyny znany mi przykład politycznego zombie, który powrócił do życia, ale przed nim trudne zadanie: uregulowanie kwestii sukcesji w SLD i wychowanie rzeszy następców”. Jeśli zdoła tego dokonać – uważa Dorn – to przejdzie do historii lewicy. Z Dornem współbrzmi Andrzej Celiński. W styczniu na łamach „Rzeczpospolitej” napisał: „Leszka Millera, jednego z największych polityków minionego dwudziestolecia trzymają w kleszczach mali ludzie, a on woli karleć, niż walczyć”. Celiński chciałby walki o wielkie lewicowe idee, z którymi, nawiasem mówiąc, cała europejska lewica ma dziś problem, a Miller musi „karleć”, aby zmagać się z codziennością polskiej polityki.
Te zmagania Millera obserwujemy od kilku miesięcy, od chwili gdy – po latach błędów niezrozumiałych jak na polityka tak doświadczonego (start do Sejmu z list Samoobrony, próby zakładania własnej partii) – wrócił na fotel szefa SLD. Jako ostatnia deska ratunku przed zupełną degradacją partii, do czego doprowadziła „młodzieżówka” Grzegorza Napieralskiego, kochająca PR i kompletnie wyzbyta programowych treści.