Nie należy z tego absolutnego, bezradnego zaskoczenia wnosić, że z koalicją akurat dzieje się coś szczególnie złego. Bardzo podobne miny mieli zapewne posłowie PO, którzy dzień wcześniej zacięcie bronili ministra skarbu w sejmowej komisji, odrzucając wniosek o wotum nieufności. Nie bardzo jednak wiadomo, dlaczego omawiali go na dzień przed podjęciem decyzji przez premiera, jakby nie mogli kilka godzin zaczekać na raport ministra spraw wewnętrznych i na decyzję szefa rządu, która musiała być ostra, bo czas omijania decyzji lub odkładania ich do jakiejś przyszłej dużej rekonstrukcji gabinetu wyraźnie się Donaldowi Tuskowi kończy. Zrobili to z braku elementarnej ostrożności? Z rutyny? Z braku informacji? W myśl założenia, że gdy opozycja chce odwołać ministra, to premier musi go bronić? Nie musi, może nawet opozycję ubiec i kto wie, czy premier nie powinien tego robić częściej.
Posłowie jednak to posłowie, a wicepremier to wicepremier, i na dodatek szef partii koalicyjnej i mógłby przynajmniej grzecznościowego telefonu od premiera oczekiwać. Albo sam zapytać. Mina jest bowiem wyrazem nie tyle stosunków koalicyjnych, ile pozycji samego Janusza Piechocińskiego i to nie tylko w rządzie. Także we własnej partii. Polityk, zdawałoby się doświadczony, przekonany na dodatek, że wie prawie wszystko, a w analizie zjawisk politycznych nie ma sobie równych, na stanowisku wicepremiera najwyraźniej się pogubił. I nie może się odnaleźć, co jemu samemu i jego partii rokuje raczej marnie. W PSL zdają się o tym coraz lepiej wiedzieć, a Janusz Piechociński chyba jeszcze się nie zorientował. Najwyraźniej wciąż jeszcze jest zaskoczony tym, że został prezesem PSL i w konsekwencji wicepremierem, i – co może ważniejsze – ministrem gospodarki. Ludowcy kiedy już kogoś wybiorą, są lojalni, ale do czasu.