Zdesperowani rodzice szturmują więc dyrektorów przedszkoli, by jednak dziecko gdzieś dopchnąć. Telefon dzwoni jak najęty. Dyrektorka jednej z warszawskich placówek jeszcze parę miesięcy temu strofowała pewną parę, chcącą zapisać młodsze dziecko do tego samego przedszkola, w którym jest już starsze - żeby przestali w sprawie tego dziecka przysyłać pielgrzymki. Teraz rozkłada ręce: nie zmieściło się. Akurat samotne matki wzięły całą pulę. Inne przedszkole, żoliborskie. Atakują rodzice z grupy nieprzyjętych czterolatków. Na ponad siedemdziesięcioro dzieci czekało jedno miejsce – bo ktoś się wyprowadził. Bo skoro trzeba zapewnić miejsca pięciolatkom, grup dla czterolatków nie otwiera się.
Popłoch także w wydziałach edukacji w gminach – bo sypią się odwołania. Rok temu w wielu miejscach ostatecznie udało się dopchnąć do przedszkoli wszystkie dzieci z gminy czy dzielnicy, robiąc, wbrew ustawie, grupy trzydziestoosobowe, ale w tym roku już wiadomo, że to się udać nie może. Na przykład na Żoliborzu - dwa razy więcej chętnych niż w latach ubiegłych. Akurat wyż demograficzny. Pracownicy urzędów też więc narzekają: na pseudosamotne matki, na rodziców – niby pracujących, choć po czternastej, gdy kończą się godziny darmowe, w przedszkolach jest już pusto.
Wreszcie Ministerstwo Edukacji. Rozkładające ręce, że przecież w życie weszła nowa ustawa, która uelastyczniła zasady opieki nad dziećmi. Gminy, gdyby chciały, mogłyby teraz na przykład wykupić dla dzieci miejsca w placówkach prywatnych albo mini – przedszkolach. Na co gminy ripostują, że z trudem finansują utrzymanie szkół, a państwo od lat wykręca się, by na przedszkolaki przelewać gminom jakąkolwiek subwencję. W Warszawie w ostatnich latach dopchano do przedszkoli 13 tys.