Po czym poznać, że poseł chce zostać europosłem? – Po oczach. Ten błysk, z jakim wypytują nas o warunki życia… – mówi eurodeputowany PO.
– Po tym, że ostentacyjnie uczą się języków – dodaje eurodeputowany prawicy.
– Po tym, że ich znajomi przygotowują grunt: a to coś szepną któremuś z liderów, a to wpuszczą temat do mediów. Rzadziej, jak ostatnio minister Michał Boni, sami przyznają, że chcą przenieść się do europarlamentu – uzupełnia inny europoseł.
Eurowybory są dopiero za rok, ale już dziś na pytanie, kto z posłów chciałby w nich wystartować, pada odpowiedź: „łatwiej powiedzieć, kto nie chce”, a motywy materialne przeplatają się z kalkulacjami politycznymi.
Europosłowie razem z dietami i ryczałtami za podróże zarabiają na rękę ok. 45 tys. zł miesięcznie. Ponad cztery razy więcej niż posłowie w Sejmie. Więcej niż Bronisław Komorowski i Donald Tusk razem wzięci. To działa na wyobraźnię polityków: jedna kadencja wystarczy, by stać się zamożnym człowiekiem i załatwić sobie emeryturę wypłacaną już od 63 roku życia.
Jeśli coś – poza decyzją liderów – powstrzymywało dotychczas polityków przed ewakuacją do Brukseli, to rachuby polityczne. Mogli się obawiać marginalizacji, wypadnięcia z mediów, trudnych pytań o kompetencje i znajomość języków.
A teraz? Ryszard Czarnecki, Michał Kamiński, Wojciech Olejniczak, Marek Siwiec, Zbigniew Ziobro czy Jacek Protasiewicz udowadniają, że praca europosła nie przeszkadza gościć w polskich mediach. Sprawiają wręcz czasem wrażenie, że z jednego studia wychodzą tylko po to, żeby przemieścić się do innego. Część naszych europosłów nie zna żadnego języka obcego – i poza sporadycznymi kpinami dziennikarzy żadna krzywda im się nie dzieje.