Czerwone światełko zapaliło się urzędnikom już prawie rok temu. Z cyferek wynikało, że w mandatach dzieje się coś złego. Niby system się rozkręca i działa coraz lepiej. Dostawiano nowe urządzenia i wzrastała ilość wysyłanych wniosków. Ale jakby ginęły w czarnej dziurze. Z tygodnia na tydzień worki z pocztą, która przychodziła do fotoradarowej centrali, robiły się coraz chudsze. Tak jakby na polskich drogach zapanował błogi spokój. Jakby łamiący przepisy kierowcy, zobowiązani odpowiedzieć listownie na przesłany im wniosek mandatowy, gdzieś wyparowali. Tylko że radary robiły zdjęcie za zdjęciem.
W październiku 2012 r. wzięto pod lupę statystykę. Okazało się, że na ponad 74 tys. wezwań, wysłanych w tamtym okresie, w terminie odpowiedziało zaledwie niespełna 9 tys. osób. Kolejne 10 tys. odpisało z poślizgiem. 55 tys. nie odpowiedziało w ogóle. I to właśnie ci ludzie rozpoczęli rewolucję, która może w bardzo szybkim tempie wykończyć system fotoradarów. System, który już kosztował ponad 100 mln zł, a miał zarobić, tylko w tym roku, 15 razy tyle.
Gorący kartofel
Pomysł ze zbudowaniem automatycznego systemu fotoradarów od początku nie miał szans na podbicie serc polskich kierowców. A tak się składa, że politycy to też kierowcy. No i wybierani są przez innych kierowców. – Gdyby nie fatalne statystyki śmiertelności na polskich drogach i naciski ze strony Unii, to pewnie nigdy by nie powstał – mówi jeden z posłów zaangażowanych w tworzenie systemu. W 2011 r. na polskich drogach ginęło średnio 11 osób dziennie. W niektórych krajach unijnych tak wyglądała statystyka miesięczna. Unijni eksperci nie pozostawiali złudzeń. Po złej jakości drogach jeżdżą złej jakości samochody z za dobrymi kierowcami. Przy czym za dobrzy nie było komplementem.