Jak potworny kłąb na horyzoncie przeznaczenia nawisa nad nami Wielkie Lato. Drgająca męka upalnego lipca odda nasze mdlejące ciastowate cielska w spocony uścisk straszliwego sierpnia, który z każdym dniem nucić nam będzie coraz natarczywiej swe obłędne bolero o rychłym końcu lata i zesłaniu na powrót do słotnych piekieł pracowitej jesieni i śmiertelnie skostniałej zimy. Zaiste, jest lato czasem stężałego bezwładu, gorącą przed-śmiercią, jakąś wielką, wlokącą się zapowiedzią zimy, która czeka nas jak kara za to, że pozwoliliśmy latu przeminąć bez śladu, nic nie robiąc ani z sobą, ani ze światem.
Lato, zdaje się, do tego tylko jest, by je zmarnować. Już połowa lipca? Już sierpień? Oto i letnie pytania przypominające o klęsce straconego czasu. Nic tu nie pomogą ruchliwe wakacje, pełne wrażeń i smagłych podniet. Ani tłoczne plaże, kuszące połyskliwym brązem bioder i torsów, ani duszne od żywic, rozbzyczane lasy, ani wieczorne wydziwianie słowików wśród pól, ani żadna inna z ulotnych rozkoszy wywczasu nie wyrwie nostalgii i goryczy z naszych serc, w panicznym lęku odliczających własne uderzenia, aż po ostatnie.
Piekielny jest żar, który zsyłają nam latem niebiosa. Palą się w nim nasze dusze i roztapiają ciała. A jednak walczymy. Uciekamy od tego letniego przeznaczenia, wykonując pozorną pracę wakacyjnej krzątaniny. Byle nie stracić tego podstępnego czasu, a jeśli już, to zmarnować go z honorem. Byle zdobyć nowe relikwie błogosławionych „wrażeń uwiecznionych na zdjęciach”. Byle zamknąć w skarbcu wspomnień owe „dni, których jeszcze nie znamy”, te „najważniejsze w życiu chwile”, w których to zapewne ewentualny partner zasygnalizuje swą gotowość do aktu.