51,7:48,3 – takim wynikiem skończyły się przedterminowe wybory prezydenckie w Elblągu. Wygrał kandydat PiS przed kandydatką PO, co znaczy, że partia Prezesa wygrała w mieście wszystko – dwa tygodnie temu również wybory (też przedterminowe) do rady miasta. W sumie można było się tego spodziewać po tym, jak w kwietniu elblążanie odwołali w referendum nieudolne władze wywodzące się z PO. To kolejna z serii porażek Platformy w tegorocznych wyborczych potyczkach - po przyspieszonym rozdaniu w Rybniku, gdzie odbyły się przedterminowe wybory do Senatu, i na Podkarpaciu (zmiana koalicji rządzącej województwem).
Wszystko to znaczy na razie tylko tyle, że PiS ewidentnie jest na fali, a Platforma w defensywie. Ale o Stalingradzie na razie nie ma mowy, to dopiero przed nami (o ile np. dojdzie do odwołania Hanny Gronkiewicz – Waltz w Warszawie).
Te bitewki to dla mnie głównie przedsmak tego, co czeka nas za dwa lata, gdy PO zewrze się z PiS w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Bo przecież to ich wynik – w przeciwieństwie do przyszłorocznej euroelekcji, która już zaczyna rozgrzewać głowy polityków – zdecyduje o tym, kto będzie rządził Polską w następnych latach.
Patrząc na Elbląg, Rybnik i Podkarpacie, w dodatku zerkając na coraz lepsze notowania PiS w sondażach, wielu już dziś wskazuje na PiS. Czy słusznie? Moim zdaniem – jeszcze na wyrost. Potwierdzeniem jest właśnie… Elbląg.
Wynik wyborów prezydenckich w tym mieście odświeżył kilka teorii, które porządkują polską politykę. Przede wszystkim o dychotomii PiS – PO, która trzyma się wciąż mocno. Referendum w Elblągu rozkręcił Ruch Palikota, ale nic na tym nie skorzystał. Żaden jego kandydat nie wywalczył mandatu.