Wicepremier nie harata w gałę. Raczej trudno go sobie wyobrazić na piłkarskim boisku. Chociaż też miewa kontuzje. Było mu przykro, gdy przed kilkoma tygodniami media, pokazując utykających szefów państwa – kulał wtedy zarówno Bronisław Komorowski, jak i Donald Tusk – nie zwróciły uwagi na chore kolano wicepremiera. A z tego powodu przeprowadził się nawet z piątego piętra w kamienicy do rządowej willi przy Parkowej.
Jacek Rostowski nie wygrywa swoich meczów łokciami, ale sprytem. W zeszłym roku, upierając się przy swoim projekcie budżetu, puszczał mimo uszu zarzuty analityków i powtarzającej je opozycji, że to budżet nierealny. Zbyt optymistyczny. Konstrukcja, która musi się zawalić. No i tak się stało. Gospodarka nie sprostała jego planom. Miała rosnąć w tempie 2,2 proc., a szoruje po dnie, niemal ocierając się o recesję. Więc i wpływy podatkowe okazały się przestrzelone aż o prawie 25 mld zł, bo na dodatek obniża je zbyt mała inflacja (ceny wzrosły o niecały 1 proc., zamiast – jak zakładało ministerstwo finansów – o 2,7 proc.). Wicepremier nie trafił w ani jeden wskaźnik. I nie wygląda na szczególnie zmartwionego.
Budżet lepszy, czyli gorszy
Jeżeli wiedział, że tak dobrze – jak sobie założył – nie będzie, to po co w to brnął? Dla własnej oraz rządu kompromitacji? Skądże: tylko zawyżając zbyt optymistycznymi wskaźnikami tegoroczne dochody państwa, mógł jednocześnie podciągnąć do góry jego wydatki. A to dzisiaj pozycja najważniejsza. Teraz cięcia dotkną resortów, trzeba im odebrać 8,5 mld zł (w rozmowach z nimi niezawodna jest wiceminister Hanna Majszczyk – każdemu coś znajdzie). Pozostałe wydatki mają być chronione. Dlatego deficyt powiększa się aż o 16 mld zł. Żeby nie powtórzyć sytuacji sprzed kilku lat, gdy drastyczne cięcia wydatków mocno schłodziły gospodarkę, co skutkowało bardzo wysokim bezrobociem. Minister argumentuje, że bronił ratingu kraju, by móc taniej pożyczać pieniądze. Wręcz mówi o sukcesie. Chwali się rekordowo niską rentownością polskich obligacji. Ale ludzie tego sukcesu nie czują. Niekoniecznie wiedzą, co to znaczy „rentowność obligacji”.
Zanim minister uparł się, by koalicja przegłosowała w parlamencie zły budżet, musiał zadać sobie pytanie: co zyska na lepszym? Lepszym, czyli gorszym, bo bardziej realnym. Rynkom pożyczającym nam pieniądze (wcale nie takim bardzo wnikliwym, jak się wydaje) wysłałby sygnał, że Polska obawia się recesji. Co gorsza, taki sygnał wysłałby także przedsiębiorcom oraz konsumentom w kraju. Uruchomiłby spiralę samospełniającej się prognozy. Uniemożliwiłby powtórkę z 2009 r., kiedy staliśmy się „zieloną wyspą” nie z pomocą stymulatorów rządowych, ale wyłącznie dzięki własnej psychologii: nie uwierzyliśmy w kryzys, nie ograniczaliśmy konsumpcji, popychaliśmy zakupami gospodarkę do przodu. Jacek Rostowski, nieco pokerowo, liczył na powtórkę. Więc robiąc nierealny budżet, stracił na wizerunku, ale zyskał dodatkowe pieniądze.
Gdzie te pieniądze? No właśnie, ich też ludzie nie widzą. Ale poczuliby, gdyby ich nie było. Same tylko odsetki, które minister finansów musi płacić rynkom za to, że kupują nasze rządowe papiery, mocno już przekraczają 40 mld zł rocznie. Dwie trzecie tego, co wydajemy na zdrowie. W ustawie budżetowej ta pozycja zapisana jest pod nazwą „koszty obsługi długu publicznego”. I ponieważ Rostowski kombinuje, ta pozycja jest o dobre kilka miliardów mniejsza, niż byłaby, gdyby rynki w momencie uchwalania budżetu uznały, że Polska brnie w recesję.
I jeśli czymś teraz zadziwił ekonomistów, ogłaszając konieczność powiększenia deficytu aż o 16 mld zł, to raczej niespotykaną u niego przejrzystością. Bo przecież i tym razem, jak robił to wcześniej, mógł więcej wydatków zamieść pod dywan, a nie zamiótł. Pokuglować, jak wtedy, kiedy wyprowadził sporą sumę z budżetu do Krajowego Funduszu Drogowego i dziura wydawała się mniejsza. Teraz tego samego numeru powtórzyć nie mógł, ale mógł podobny. Zamiast tracić polityczne punkty przez propozycję zawieszenia pierwszego progu ostrożnościowego (po przekroczeniu długu publicznego na poziomie 50 proc. PKB zapala się czerwona lampka i nie wolno powiększać go), mógł np. zmniejszyć dotację dla Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i kazać, żeby ZUS brakujące pieniądze na renty i emerytury pożyczył w bankach. I tak przecież pożycza. Sytuacja obiektywnie nie byłaby lepsza, ale księgi finansowe wyglądałyby korzystniej. Byłby rwetes, ale i tak jest.
W każdym razie analitycy tą niespodziewaną intelektualną uczciwością ministra finansów są nieco zdumieni. Może chciał zyskać na wiarygodności, przekonując rozleniwionych na plażach rodaków, że nowelizacja budżetu ich nie dotyczy? Że to tylko jego, wicepremiera, a nie nasz kłopot. Bo chyba rzeczywiście nie dotyczy. Deficyt się zwiększy, ale cięcia dotkną głównie administracji resortowej i inwestycji, co obywateli nie zaboli. Zaboli później, ale przecież wszystkie poprzednie rządy też rolowały kłopoty.
Wyborców ochronić się nie da
Taka filozofia rządzenia dawnych liberałów do coraz większej pasji doprowadza prof. Leszka Balcerowicza. Złości go, że jego byli koledzy tak się zmienili. Bo on wcale. Ciągle uważa, że jeśli dziura w budżecie rośnie, to znaczy, że państwo wydaje więcej, niż powinno. Więc należy ostro ciąć wydatki, żeby nie wiem, jak bolało. Ale na świecie, a zwłaszcza w Europie, jego poglądów dziś już się powszechnie nie podziela. Przyszła moda na inne: że jak długi rosną, to znaczy, że dochody państwa są za małe i gospodarce trzeba pomóc. Dosypać pieniędzy, żeby rozwijała się szybciej, za co odwdzięczy się większymi podatkami. Liberał Jacek Rostowski ostatnio ciepło wyrażał się o teorii Keynesa, rzecz kiedyś nie do pomyślenia. Dla Balcerowicza to zapewne ostateczny dowód upadku dawnego współpracownika.
Ale tajemnicze i bezwzględne światowe rynki finansowe zostawiają Rostowskiemu o wiele większe pole manewru niż prof. Balcerowicz. Nie zmuszają do bolesnych reform, zadowalają się zapewnieniem, że Polska kiedyś je wprowadzi. Tak było z wydłużeniem wieku emerytalnego do 67 lat, na co rząd Platformy i PSL kompletnie nie miał ochoty. Nie po to wziął władzę, żeby ludzi męczyć. Wprowadził reformę ze strachu przed rynkami, czyli przed tym, że za pożyczane pieniądze trzeba będzie płacić więcej. Ale tak rozciągnął ją w czasie, że na efekty trzeba będzie czekać przez dziesięciolecia. Co wkurza Balcerowicza, ale wkurza także wyborców, choć z dokładnie innego powodu. Jeszcze ich „67” nie dotknęło, a już złości. Uratowanie figur na szachownicy, na której Jacek Rostowski prowadzi grę z rynkami, oznaczało w rezultacie straty na tej, gdzie gra toczy się z wyborcami.
Rynki są kapryśne i Rostowski cały czas o tym pamięta. Asekuruje się. Nie był pewien, czy na konieczność nowelizacji tegorocznego budżetu nie zareagują histerycznie, zmuszając go do podwyższenia odsetek od obligacji (patrz: koszty obsługi długu publicznego). Więc się na ewentualną histerię przygotował dużo wcześniej: pożyczył tyle, że powinno starczyć prawie do końca roku. Zrobił sobie finansową poduszkę. W języku ekonomistów mówi się, że „tegoroczne potrzeby pożyczkowe państwa pokryte są już w 90 proc.”. Finansjera nowelizację polskiego budżetu przyjęła nad wyraz spokojnie. Złoty nawet się umocnił.
Kiedyś wicepremier Waldemar Pawlak tłumaczył Rostowskiemu – wtedy jeszcze tylko ministrowi finansów – że to wyborcy, a nie rynki finansowe, są najważniejsi. Ale jak rynki dadzą popalić, wyborców ochronić się nie da. Janusza Piechocińskiego przekonywać już nie trzeba. Nie jest szefem ministra finansów, nawet nominalnie. Nominacja Jacka Rostowskiego na wicepremiera nie pozostawiła koalicjantowi złudzeń: to minister finansów jest dziś dla premiera najważniejszy. Donald Tusk zaufał mu bez reszty. A Janusz Piechociński zyskał alibi – wszystkiemu winien kolega.
Teka wicepremiera właściwie nie zmieniła pozycji Jacka Rostowskiego na brukselskich salonach. Zawsze był tam ceniony i czuł się swobodnie. Od polskich urzędników, robiących karierę w strukturach unijnych, można usłyszeć, że Rostowski nie tylko nie ma kompleksów, ale wręcz lubi Francuzów czy Anglików pouczać. Gdyby robił to przy pomocy tłumacza, byłby śmieszny. A ponieważ mówi wyśmienicie po angielsku, który w końcu jest jego pierwszym językiem, i używa chwytów retorycznych, których się nauczył w tej samej szkole, którą kończył premier James Cameron, to ich po prostu wkurza. Czym absolutnie się nie przejmuje, a nasi wręcz są z niego dumni.
Dla Komisji Europejskiej lubił być prymusem. Ale już nie jest, zielona wyspa podeszła wodą, a sukcesy wicepremiera w zbijaniu deficytu finansów publicznych także należą do przeszłości. Kto pamięta, że jeszcze niedawno roczny deficyt przekraczał 7 proc. PKB? Za to wytyka mu się, że w 2012 r. mieliśmy już nie przekroczyć 3 proc., ale się nie udało. Jest 3,9 i zapewne w przyszłym roku będzie jeszcze gorzej. Dezaprobata KE w tej kwestii wyraża się tzw. procedurą nadmiernego deficytu, która – szczęśliwie – jest określeniem pustym. Niby komisja grozi palcem, ale bez konsekwencji finansowych. Bruksela wie, że to nie państwo rozbuchało wydatki, ale że wpływy się skurczyły. Innym krajom także. Dzisiaj wszyscy mają kłopoty.
Więc w tej sytuacji Jacek Rostowski może się kryteriami z Maastricht nie przejmować, zwłaszcza że do strefy euro tak bardzo się nie spieszy. A może w ogóle. Podejrzewa się, że ma do niej stosunek angielski, sceptyczny. Głośno może to uzasadniać, że z deklaracją, kiedy Polska zamieni złotego na euro, czekamy, aż euroland upora się z własnymi kłopotami. Może nie chce się narażać Polakom, którzy dzisiaj euro nie chcą? A może mu nie zależy, bo – jak twierdzą złośliwi – oszczędności ma w funtach? W każdym razie inny minister finansów chyba bardziej bałby się sytuacji, w której każde zawirowanie na rynkach światowych może oznaczać wzrost zadłużenia kraju. Ale dla Rostowskiego, który z ekonomisty przedzierzgnął się w stuprocentowego polityka, licznik Balcerowicza jest (co chętnie daje do zrozumienia) humorystycznym gadżetem.
Ani Brukseli, ani Balcerowicza Rostowski się nie boi, ale drugim Orbanem też być nie zamierza. Choć wielu analityków go do niego porównuje. Za to, że chce zniszczyć OFE, znacjonalizować nasze emerytalne oszczędności. Zrobić skok na kasę – jak mówi prof. Balcerowicz. Na pewno jednak nie chce iść z Brukselą na wojnę, której by nie uniknął, gdyby OFE znacjonalizował naprawdę. Zagraniczni właściciele towarzystw emerytalnych nie oddadzą bez walki kury znoszącej złote jajka. Wytoczyliby armaty, że Polska nie dotrzymuje umów o ochronie inwestycji zagranicznych. Byłaby to wojna dla wicepremiera wyniszczająca. Druga strona też wolałaby jej uniknąć.
Co więc naprawdę zamierza wicepremier? Na razie pokazał trzy warianty, z których żaden dla właścicieli towarzystw jest nie do przyjęcia. Bo może oznaczać, że Polacy sami zrezygnują z drugiego filara, jeśli dostaną taką możliwość. Może w rękawie trzyma czwarty? Mniej radykalny? Pozwalający towarzystwom nadal zarabiać, chociaż niekoniecznie aż tyle. I skłonić je, by część naszych składek, zamiast w zakup rządowych obligacji, zainwestowały w projekty Polskich Inwestycji Rozwojowych?
Żadna z reform się nie opłaca
Skomplikowane gry Rostowskiego z rynkami oraz z Komisją Europejską nie pomagają rządowi w kraju. Bo przy politycznej szachownicy toczy się gra, która w żadnym razie szachów nie przypomina. Opozycja utworzyła kuriozalną koalicję „w obronie budżetu”, który przez lata sama rujnowała i rujnować zamierza. Jarosław Kaczyński mówi, że załatałby deficyt cięciami urzędniczych etatów oraz lepszą ściągalnością podatków, ewentualnie jeszcze sięgnięciem do tzw. głębokich kieszeni, czyli całkowicie bezboleśnie. Liderzy partii aspirujących do przejęcia władzy starannie dobierają słowa, by żadna grupa nie poczuła się zagrożona nierównowagą publicznych finansów.
Rostowski, który temperamentem politycznym zadziwił nawet własną partię, zapomniał już o czasach, gdy – jako zagończyk – podczas sejmowych wystąpień poszturchiwał Prawo i Sprawiedliwość za prymitywny populizm i demagogię. Teraz już nie traci czasu. Kalkuluje, że żadna z reform, do których nawołują ekonomiści i opozycja (która sama ich nie zrobiła), Platformie się nie opłaca. Co z tego, że dla gospodarki byłyby potrzebne? Kolejne rządy od lat je rolują, jak obligacje skarbowe. Podrzucają następcom jak gorący kartofel. Tak jak Platformie podrzuciły czarnego Piotrusia, czyli konieczność wprowadzenia emerytur pomostowych, bo dłużej już czekać się nie dało. Więc ten rząd stosuje tę samą metodę. I ciągle z tej samej przyczyny. Bo reformy przyniosą efekty ekonomiczne za kilkadziesiąt, w najlepszym razie kilkanaście lat, a ogromne straty polityczne natychmiast. Do niektórych na początku wręcz trzeba by dopłacić. A to dziś zakrawa na szaleństwo. Dlatego wojsko, policja czy górnicy mogą spać spokojnie. Nie zostaną wcieleni do systemu emerytur powszechnych.
W finansach państwa pole manewru kurczy się od lat. Już go prawie nie ma. Uszczelnianie podatków, nad czym głowi się w MF Maciej Grabowski, przynosi więcej politycznej szkody niż pieniędzy. Do furii doprowadza przedsiębiorców, których straszy się wprowadzeniem przepisów mających arbitralnie ograniczać ich legalne zabiegi służące obniżaniu podatkowych obciążeń.
Jeśli gospodarka nie ruszy, a wraz z nią przychody budżetu, Rostowski zderzy się ze ścianą. Wciąż robi dobrą minę, ale widać, że czasem puszczają mu nerwy. Ostatnio zaczął pomstować na Radę Polityki Pieniężnej, że za wolno obniżała stopy procentowe i przez nią gospodarka popadła w zastój. Drażni w ten sposób cennych, a nielicznych sojuszników. Bo w kwestii konieczności dosypywania pieniędzy w celu ożywienia gospodarki akurat prezes NBP Marek Belka, socjaldemokrata, z konserwatystą-populistą Rostowskim mówią tym samym głosem. Każdego roku NBP ratuje wicepremiera kilkumiliardowym przelewem. Zaczepiany Belka nie wytrzymał i odparował, że widocznie grunt pali się Rostowskiemu pod nogami. Trafił.
Premier Donald Tusk wciąż ufa swojemu ministrowi finansów. Kiedy jednak z zamawianych przez Platformę sondaży będzie wynikać, że wicepremier stał się dla partii zbyt dużym wizerunkowym obciążeniem, nie będzie go chronił. Rostowski gra swoje partie szachów, ale Tusk jednym uderzeniem dłoni może mu zatrzymać zegar.