Na przykład tego, że jest pasibrzuchem, Nikodemem Dyzmą polskich finansów i zwolennikiem uboju rytualnego bez ogłuszania (tu także, rzecz oczywista, chodzi o finanse). Epitety, w których celował poseł Andrzej Romanek z Solidarnej Polski, dotychczas jako specjalista od ekonomii zupełnie nieznany, w porównaniu z wizjami, jakie roztaczali inni, były ledwie słownymi igraszkami.
Leszek Miller udał się aż pod Smoleńsk (za Macierewiczem?), aby uznać, że katastrofa tuż-tuż, bo nie jesteśmy „ani na kursie, ani na ścieżce”, zaś jego partyjny kolega Dariusz Joński zobaczył hiszpański krach nad Wisłą. Jarosław Kaczyński nie patyczkował się i zażądał od razu komisji śledczej do zbadania finansów państwa i oczywiście tego, co wyprawiał z nimi minister Rostowski.
Właściwie to szkoda, że ten pomysł nie ma szans, bo doświadczenie uczy, iż sprawozdania z takich komisji są głównie świadectwem niekompetencji posłów i popisami ich ignorancji.
Ostatnie przedwakacyjne posiedzenia Sejmu mają swoją niezrównaną poetykę i swój nastrój bez względu na to, nad czym się akurat debatuje. Każdy chce zaistnieć, jakoś utrwalić się we wdzięcznej pamięci wyborców na ten miesiąc politycznej pustki. A wiadomo, że ma pewną szansę zostać zapamiętanym ten, kto mocniej dołoży, lepsze porównanie znajdzie i na swoją telewizyjną „setkę” wyraziściej zapracuje. To czas prawdziwego wyścigu przed kamery i mikrofony i układania wystąpień wprawdzie od rzeczy, ale takich, które się jakoś tam przebiją do opinii publicznej. Tym razem asumpt do takiej twórczości dała niewielka (choć niewątpliwie ważna) zmiana w ustawie o finansach publicznych, zawieszająca pierwszy, 50-proc. próg ostrożnościowy w wysokości deficytu budżetowego.