W uzasadnieniu sędzia Paweł Dobosz, punkt po punkcie, rozbijał akt oskarżenia, dowodząc, że ten dokument w ogóle nie powinien być skierowany do sądu, bo nie ma w nim żadnego „żelaznego łańcucha poszlak”, ale jedynie coś na kształt kawałeczków, luźnych impresji, z których prokuratura próbowała coś utkać pod założoną tezę.
Niespodzianki w wyroku uniewinniającym nie było żadnej. Większą niespodzianką było w ogóle skierowanie do sądu aktu oskarżenia, zwłaszcza po odmowie ekstradycji Edwarda Mazura i uzasadnieniu tej decyzji przez amerykańskiego sędziego Arlandera Keynsa, który nie zostawił suchej nitki na polskim wniosku o wydanie chicagowskiego biznesmena. Główne tezy tego uzasadnienia powtórzył teraz warszawski sąd. Również zwracał uwagę na opieranie się na zmieniających zdanie świadkach koronnych czy – dość specyficznych – „okazaniach ze wskazaniem” podejrzanych. Już wtedy, w 2007 r., ta sprawa w Polsce powinna była natychmiast przybrać inny obrót, powinien też zostać zmieniony skład osób zajmujących się nią tak w prokuraturze, jak i w policji.
Tak się jednak nie stało, bo przecież Zbigniew Ziobro jako minister sprawiedliwości jeździł do Stanów Zjednoczonych, aby przywieźć Mazura w kajdankach, i na lotnisku był witany przez tłum dziennikarzy jak bohater, bo dawał do zrozumienia, że jego rozmowy z amerykańskim odpowiednikiem były co najmniej obiecujące. Oto jak minister polskiego rządu wyobrażał sobie działanie wymiaru sprawiedliwości – jedzie do ministra w Stanach i załatwia sprawę. Niczego nie załatwił, bo tam to jednak decyduje sędzia, a nie minister, ale Ziobrze nie pozostawało już nic innego jak kwestionować kompetencje Amerykanów i zapowiadać kolejne wnioski o ekstradycję. Szczęśliwie do kolejnej kompromitacji nie doszło, choć nawet po zmianie władzy minister sprawiedliwości i wówczas jeszcze prokurator generalny Zbigniew Ćwiąkalski stwierdzał, że wolą polskich władz jest, aby Edward Mazur usłyszał zarzuty i stał się podejrzanym, bo „jesteśmy przekonani, że uczestniczył w popełnieniu tego przestępstwa”.