Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Sprawa honorowa

Tydzień w polityce według Paradowskiej

Sprawa zabójstwa gen. Marka Papały w czerwcu 1998 r. poległa 31 lipca 2013 r. przed warszawskim Sądem Okręgowym, który uniewinnił z zarzutu podżegania do zabójstwa Ryszarda Boguckiego i Andrzeja Z. Słowika.

W uzasadnieniu sędzia Paweł Dobosz, punkt po punkcie, rozbijał akt oskarżenia, dowodząc, że ten dokument w ogóle nie powinien być skierowany do sądu, bo nie ma w nim żadnego „żelaznego łańcucha poszlak”, ale jedynie coś na kształt kawałeczków, luźnych impresji, z których prokuratura próbowała coś utkać pod założoną tezę.

Niespodzianki w wyroku uniewinniającym nie było żadnej. Większą niespodzianką było w ogóle skierowanie do sądu aktu oskarżenia, zwłaszcza po odmowie ekstradycji Edwarda Mazura i uzasadnieniu tej decyzji przez amerykańskiego sędziego Arlandera Keynsa, który nie zostawił suchej nitki na polskim wniosku o wydanie chicagowskiego biznesmena. Główne tezy tego uzasadnienia powtórzył teraz warszawski sąd. Również zwracał uwagę na opieranie się na zmieniających zdanie świadkach koronnych czy – dość specyficznych – „okazaniach ze wskazaniem” podejrzanych. Już wtedy, w 2007 r., ta sprawa w Polsce powinna była natychmiast przybrać inny obrót, powinien też zostać zmieniony skład osób zajmujących się nią tak w prokuraturze, jak i w policji.

Tak się jednak nie stało, bo przecież Zbigniew Ziobro jako minister sprawiedliwości jeździł do Stanów Zjednoczonych, aby przywieźć Mazura w kajdankach, i na lotnisku był witany przez tłum dziennikarzy jak bohater, bo dawał do zrozumienia, że jego rozmowy z amerykańskim odpowiednikiem były co najmniej obiecujące. Oto jak minister polskiego rządu wyobrażał sobie działanie wymiaru sprawiedliwości – jedzie do ministra w Stanach i załatwia sprawę. Niczego nie załatwił, bo tam to jednak decyduje sędzia, a nie minister, ale Ziobrze nie pozostawało już nic innego jak kwestionować kompetencje Amerykanów i zapowiadać kolejne wnioski o ekstradycję. Szczęśliwie do kolejnej kompromitacji nie doszło, choć nawet po zmianie władzy minister sprawiedliwości i wówczas jeszcze prokurator generalny Zbigniew Ćwiąkalski stwierdzał, że wolą polskich władz jest, aby Edward Mazur usłyszał zarzuty i stał się podejrzanym, bo „jesteśmy przekonani, że uczestniczył w popełnieniu tego przestępstwa”.

Tak właśnie klimat IV RP wpłynął na utrwalenie się wątku, który teraz padł przed sądem, ale był wówczas politycznie potrzebny. Choć, zauważmy, Mazura nie wymyślił Ziobro, on go jedynie najbardziej, w propagandowych celach, eksploatował. Mazur pojawił się wcześniej. Andrzej Kalwas, minister sprawiedliwości w rządzie Marka Belki, zapowiadał, że Polska zwróci się do USA o pomoc prawną w śledztwie i „dotyczyć to będzie osób, które dokonały zabójstwa lub przy nim pomagały”. Zastępcą prokuratora generalnego Karolem Napierskim, który wypuścił Mazura z Polski, bo nie było powodów do zatrzymania, przez lata pomiatano jako sprawcą całego nieszczęścia, jakim miała być niemożność osądzenia głównego podejrzanego. Od tego czasu sprawą zabójstwa Papały rządził polityczny strach, który kolejnym prokuratorom generalnym odbierał jakąkolwiek wolę działania.

Teraz mamy kompromitację w postaci dwóch śledztw – łódzkiego i właśnie osądzonego warszawskiego. W jakiejś mierze jest to „zasługa” tak cenionego ministra jak Krzysztof Kwiatkowski. To on sprawę (a właściwie tylko jej część dotyczącą złodziei samochodów) przeniósł do Łodzi, pozostawiając polityczno-gangsterski wątek Mazura, Boguckiego i Słowika w stolicy. Że te prokuratury nie będą ze sobą współpracować, było oczywiste. Jeżeli śledztwo przeniesiono, bo jedna ekipa tkwiła w ślepej uliczce, to wiadomo było, że nowi prokuratorzy będą szukać innej, bo przecież muszą się pochwalić jakimś sukcesem. Ten brak koordynacji sąd wykazał, a słowa prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, że współpracowali ze sobą i z sądem, trudno obronić, bo sama wymiana pism czy tylko niektórych materiałów nie jest jeszcze współpracą.

Dwa śledztwa w jednej sprawie (w tym drugim są zarzuty, ale nie ma aktu oskarżenia) to rzeczywiście tragifarsa, na której przerwanie prokurator Seremet wpływu już nie miał. Wypada mieć nadzieję, że odwołania od wyroku warszawskiego sądu jednak nie będzie, ale będzie trwało nadal śledztwo łódzkie. I że nie skończy się ono jak warszawskie.

Dziś chodzi o to, aby z tej kolejnej katastrofy organów ścigania wyciągnąć wreszcie wnioski.

Myślenie „mamy kłopot, to zmieńmy ustawę” ma w Polsce długą i nie najlepszą tradycję. Jest oczywiste, że ustawa oddzielająca Prokuraturę Generalną od Ministerstwa Sprawiedliwości jest napisana źle, bo była efektem kompromisów i lobbingu, głównie środowiska prokuratorskiego, na który część posłów była wyjątkowo podatna. Nie przemyślano modelu nowej prokuratury, uprawnień prokuratora generalnego, jego wplątania w politykę już na etapie powoływania zastępców (nie wiedzieć czemu powołuje ich prezydent), relacji z Krajową Radą Prokuratury. To dawno powinno zostać naprawione, ale minister Jarosław Gowin, który był zobowiązany do przedstawienia projektu, zdecydowanie więcej serca miał do walki ze związkami partnerskimi niż do uregulowania jednej z najważniejszych kwestii ustrojowych. On, ponoć niezłomny, gdy napotykał opór, zwłaszcza środowiska prokuratorskiego, cofał się i ostatecznego projektu nie ma. Teraz rzecz spadła na Marka Biernackiego, który musi po Gowinie posprzątać.

Jeżeli wyrok warszawskiego sądu jakieś prace ustawowe przyspieszy, to dobrze, ale sprawa zabójstwa gen. Papały skończyła się widowiskową porażką nie tylko dlatego, że prawo było złe. W granicach obowiązującego prawa można było to śledztwo prowadzić zgodnie z regułami sztuki, nie nadużywając choćby instytucji świadków koronnych. Stali się już oni źródłem wielu wstydliwych wpadek organów ścigania, a mimo to dalej są bez umiaru wykorzystywani, a ich zmieniającymi się i odwoływanymi zeznaniami manipuluje się bez żenady.

Można też było prowadzić śledztwo, badając jako równoprawne różne wątki, a nie tylko te, które akurat politycznie bardzo się podobały, np. gangsterzy z politykami lewicy w tle. Ta sprawa tak naprawdę poległa już w pierwszych godzinach po zabójstwie, kluczowych dla zebrania dowodów. Te wieczorne i nocne godziny 25 czerwca 1998 r. były przykładem niewiarygodnego chaosu i braku profesjonalizmu. Szefowie policji zamiast umożliwić pracę ekipom technicznym, zajmowali się zwoływaniem polityków i mediów, jeden z zastępców komendanta stołecznego poświęcił najwięcej uwagi telefonowaniu do polityków. Nikt nie wiedział, kto czym kieruje, bo czekano na ministra, a potem na kolejnych ważnych w służbowej hierarchii, a najazd zawiadomionych najwcześniej vipów powiększył zamęt, bo każdy chodził, gdzie chciał, deptał, co chciał. Zdarzenie przez wiele godzin traktowano bardziej jako towarzyską sensację niż zbrodnię. Nic więc dziwnego, że niewiele zebrano materiału mogącego się przydać w śledztwie. Niezmienne pozostawały tylko deklaracje, że wyjaśnienie tego zabójstwa to kwestia honoru polskiej policji. Dziś pytanie o ów honor wydaje się stanowczo nie na miejscu, choć właściwie jest jednym z niewielu, jakie wypada zadać. Bardzo wielu osobom, od najwyższych szczebli władzy poczynając.

Polityka 32.2013 (2919) z dnia 07.08.2013; Komentarze; s. 7
Oryginalny tytuł tekstu: "Sprawa honorowa"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną