Donald Tusk w 2010 r. zadeklarował, że w 2014 r., kiedy ze statutowego kalendarza przypadał czas wyboru przewodniczącego (po 4-letniej kadencji), zrezygnuje z funkcji szefa partii. To było jedno z tych wielu rzuconych lekko stwierdzeń premiera, z którym potem nie wiadomo, co robić. Od tej nieszczęśliwej deklaracji zaczęły się dzisiejsze kłopoty z wyborami szefa partii. Tusk zdecydował się w końcu zrezygnować ze swojej obietnicy odejścia i poprowadzić partię do wyborów w 2015 r. Ale zapewne czuł, że musi coś zrobić, aby zatrzeć złe wrażenie, jakie zawsze pozostaje po niespełnionej zapowiedzi. Dlatego, po pierwsze, przyspieszył wybory na przewodniczącego, przenosząc je na 2013 r. (najpierw na jesień, a potem na lato), a po drugie, przeforsował nowy tryb wyboru – przez wszystkich członków partii. Oba wizerunkowe zabiegi wydają się całkowicie chybione.
Sam Tusk, jak twierdzi, już dawno przewidział, iż 2013 r. będzie dla Platformy najtrudniejszy, że PiS wyprzedzi wtedy partię rządzącą, że skumulują się wokół rządu kryzysowe trudności gospodarcze i polityczne. Ale postanowił zrobić partyjne wybory właśnie w środku tego kryzysowego roku, jakby zapraszając wszystkich swoich krytyków i wskazując im, gdyby zapomnieli, dogodne pola, na których mogą premierowi dokładać. A decyzja, aby głosowali wszyscy członkowie PO, spowodowała, że z natury rzeczy kampania w jednej partii stała się wydarzeniem ogólnopolskim, tak też potraktował ją jedyny konkurent Tuska Jarosław Gowin.
Próbą sił
Tusk mógł zatem zrobić normalne wybory przewodniczącego podczas zjazdu partii w 2014 r., gdzie rzecz zakończyłaby się w jeden dzień, a po wytłumaczeniu sytuacji delegatom i tak zostałby wybrany na kolejną kadencję.