Środa 31 marca 1999 r. była bezwietrzna, świeciło słońce, w południe termometry wskazywały 15 st. C. Sierżant z wydziału kryminalnego Komendy Stołecznej beznamiętnie napisał w notatce urzędowej: „Ok. 12.50 udałem się do restauracji Gama, ulica Wolska 38. Przy jednym ze stolików leżały ciała pięciu mężczyzn z ranami postrzałowymi”.
Insp. Marek Dyjasz, wieloletni szef stołecznego wydziału zabójstw, do dzisiaj nie potrafi zrozumieć, dlaczego, kiedy dotarł na miejsce zbrodni, początkowo nie rozpoznał ofiar, chociaż przynajmniej dwóch z zabitych mężczyzn miał okazję wielokrotnie przesłuchiwać. To śmierć tak zmieniła ich twarze. Na podłodze przy jednym ze stolików spokojnej restauracji Gama leżeli: Marian K., ps. Maniek vel Klepak, i Ludwik A., ps. Lutek, uważani za szefów gangu wołomińskiego, oraz ich ochroniarze: Piotr Ś., ps. Kurczak, Olgierd W., ps. Łysy, i Marian Ł., ps. Oskar vel Przeszczep. Wieść o ich śmierci rozeszła się natychmiast – dla stacji radiowych i telewizyjnych to był news numer jeden. Warszawę porównano do Chicago z lat 30. Miasto zamarło ze strachu.
Mordercy jak ninja
Na gorąco przesłuchano naocznych świadków: personel i klientów restauracji. Relacje różniły się w ważnych szczegółach. Jedni widzieli trzech zamaskowanych napastników, inni czterech. Byli jak wojownicy ninja, podobnie na ciemno ubrani, wszyscy szczupli, średniego wzrostu (od 170 do 180 cm). Jeden z gości twierdził, że któryś z zabójców krzyknął do niego po rosyjsku: na ziemlju!, ale inni świadkowie upierali się, że napastnicy porozumiewali się po polsku. Ktoś zeznał, że dwóch sprawców strzelało z broni krótkiej, a jeden z długiej, ale policjant z Białej Podlaskiej, który prywatnie przyjechał z dzieckiem do stolicy i przypadkiem przechodził ulicą Wolską, oświadczył, że widział trzech mężczyzn wybiegających z lokalu i każdy z nich miał w ręku karabin.