Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Gry wojenne

Wojskowe afery handlowe

Program modernizacji polskiej armii może nie przetrwać konfrontacji z rzeczywistością, jeśli okaże się, że korupcja w wojsku sięgnęła aż tak wysoko. Program modernizacji polskiej armii może nie przetrwać konfrontacji z rzeczywistością, jeśli okaże się, że korupcja w wojsku sięgnęła aż tak wysoko. Getty Images / FPM
Wart 130 mld zł program modernizacji polskiej armii wisi na włosku. Wiadomo nawet czyim – gen. Waldemara Skrzypczaka.
Polska armia w ciągu kilku lat ma do wydania 130 mld zł.Krzysztof Jarczewski/Forum Polska armia w ciągu kilku lat ma do wydania 130 mld zł.

Branża zbrojeniowa to trudne środowisko. Biznesy tutaj robi się od sześciu zer w górę. Prowizje liczone są w setkach tysięcy. A na dodatek niejedna osoba jest na tzw. drugim etacie, czyli mniej lub bardziej formalnie powiązana z różnymi służbami. – Dopóki na stole leżały małe pieniądze, obowiązywały jeszcze jakieś zasady – mówi jeden z ludzi z branży. Kiedy okazało się, że polska armia w ciągu kilku lat ma do wydania 130 mld zł, nie wszyscy wytrzymali napięcie. – Otwarta wojna trwa już od marca. Ale dopiero teraz przebiła się do opinii publicznej. Wcześniej strony okładały się w zamkniętym obiegu służb. Później, jak któraś ze stron przegrywała, to puszczała kwity do mediów. W końcu tyle się tego uzbierało, że szambo się rozlało – dodaje rozmówca.

Od kilkunastu dni opinia publiczna dostaje sprzeczne komunikaty. Zwykły człowiek nie rozumie, dlaczego SKW (Służba Kontrwywiadu Wojskowego) odebrała certyfikat dostępu do informacji niejawnych wiceministrowi obrony narodowej Waldemarowi Skrzypczakowi. Media spekulują o milionowych łapówkach albo bliskich kontaktach z agentem obcych służb. Już same pomówienia zmiotłyby niejednego zasiadającego na takim stanowisku, a jednak minister i premier twardo Skrzypczaka bronią. Mają ku temu powody.

Wielkie zakupy

Gen. Skrzypczak przemeblował rynek zakupów dla wojska. Wprowadził dialog techniczny; producent musi udowodnić, że jego produkt rzeczywiście ma cechy, które są wymagane. Wprowadził wymóg testowania sprzętu przed zakupem; poprzednio wojsko kupowało w ciemno i później dziwiło się, że coś nie działa. Uciął finansowanie badań nad sprzętem, którego armia nie miała zamiaru zamawiać. Skrzypczak stoi też za nowym modelem konsolidacji polskiego przemysłu zbrojeniowego. Zbudowanie jednej firmy – silnego gracza – burzy interesy wielu pomniejszych. Naraził się tak wielu osobom, że trudno się dziwić, że jest atakowany.

Z drugiej strony – na podstawie materiałów SKW prokuratura wszczęła niedawno postępowanie. Ciągle w sprawie, bez stawiania nikomu zarzutów, ale zapewne nie bez jakichś konkretów. Sprawa nie jest oczywista. Tym bardziej że jednocześnie odwołano gen. Janusza Noska, szefa SKW, czyli służby, która odebrała certyfikat dostępu do informacji niejawnych Skrzypczakowi. W służbach nie ma czegoś takiego jak koincydencja. Koincydencją nie może być to, że Służba Kontrwywiadu Wojskowego w czwartek informuje, że odbierze certyfikat wiceministrowi obrony narodowej, a w piątek zwierzchnik wiceministra otwiera procedurę odwołania szefa tych służb. To niezrozumiała dymisja. I, wbrew sugestiom płynącym z MON, niedająca się uzasadnić aferą korupcyjną w 22 Bazie Lotnictwa Taktycznego w Malborku.

Pisano o nas, że jedna z naszych spółek wygrała przetarg, choć nie spełniała kryteriów. A firma wygrała ten przetarg dwukrotnie i w międzyczasie przeszła wszystkie możliwe kontrole – mówi Benjamin Krasicki, prezes firmy City Security, której spółki chronią jeszcze 11 innych jednostek wojskowych. Za ochronę bazy płacono rocznie 4,8 mln zł.

Nawet jeśli była tam jakaś korupcja, to mówimy o tysiącach złotych. Za niedopilnowanie kilku tysięcy nie odwołuje się szefa służb specjalnych. Pojawił się więc wątek wzmacniający tezę. – Teraz są sugestie, że mamy powiązania z rosyjskimi służbami. Co jest wierutną bzdurą, bo na tamten rynek weszliśmy wraz z firmami, których obiekty ochranialiśmy wcześniej w Polsce – dodaje prezes Krasicki. Wszystko wskazuje na to, że Malbork to zwykła zasłona dymna.

Służby są po to, żeby patrzeć graczom na ręce i chronić ich przed oszustwami. Nasze niestety zasiadły do stolika i same zaczęły rozdawać karty – mówi jedna z dobrze poinformowanych osób. Coś w tym jest, skoro informacje z dokumentów, które z rozdzielnika adresowane są do trzech osób w państwie, następnego dnia krążą już po redakcjach. – Nosek to uczciwy facet, ale nie upilnował swoich ludzi. Jak to się u nas mówi, założył za duży kapelusz. Ta afera nie miała prawa się wydarzyć – mówi osoba blisko sprawy.

Całej prawdy pewnie nie poznamy. Ale żeby chociaż spróbować zrozumieć tę układankę, trzeba poznać mechanizm i sposób działania na tym rynku.

 

Wielkie tajemnice

Jeden z posłów, który awansował z komisji kultury do komisji obrony narodowej, początkowo miał problem z wejściem w tematykę. W czasie omawiania budżetu MON pojawiały się zwroty typu: „jeden punkt jeden po stronie wydatków”. Spytał kolegę, czy rozmawiamy o tysiącach czy milionach? Tamten zdziwiony rzucił, że o miliardach. Ludzie zajmujący się wojskiem bardzo szybko przyzwyczajają się, że wszystko dla armii musi kosztować ciężkie pieniądze. Nawet jeśli istnieje cywilny odpowiednik, który jest dużo tańszy. Ten pieczołowicie pielęgnowany mit powoduje, że armia ma gigantyczny budżet, rosnący z roku na rok.

Pieniądze z tego budżetu od lat wydawane są przy minimalnej kontroli z zewnątrz. Jeszcze do niedawna wojsko bardzo chętnie korzystało z trybu bezprzetargowego, zasłaniając się „podstawowym znaczeniem dla bezpieczeństwa i obronności”. Od wojskowych nie można było uzyskać nawet prostej informacji, ile płacą za nabój do karabinu. W 2011 r. na liście o uproszczonej procedurze zakupów było prawie 800 pozycji. Decyzją MON nr 6 skrócono ją do 276. Zdaniem specjalistów ciągle jest co najmniej o połowę za długa.

Jasne zasady trudno też utrzymać w kontaktach z firmami. Od lat funkcjonuje mechanizm werbowania przez przemysł zbrojeniowy emerytowanych generałów i pułkowników. Wśród wojskowych mało kogo dziwi, że ten sam oficer, który w trakcie służby decydował o zamówieniach z danej firmy, pracuje dla niej po przejściu na emeryturę. W cywilu takie sytuacje są piętnowane, w wojsku nie, bo zewnętrznemu obserwatorowi trudno je wytropić. Proces decyzyjny jest rozciągnięty. Dokumenty często niejawne. Dla ludzi z zewnątrz decyzje bardzo często nie mają nazwisk. Trudno to później połączyć z nowym miejscem zatrudnienia.

Służby miały więc tutaj szerokie pole do popisu, tyle że trudno wskazać ich sukcesy. Tym bardziej że jednym z podstawowych zadań kontrwywiadu jest właśnie chronienie decydentów przed roznosicielami pokus. Ale w polskich realiach nie wychodzi to najlepiej.

Wielkie manewry

Mamy kłopoty nawet z poważniejszymi przypadkami. Na polskim rynku zbrojeniowym od lat funkcjonował izraelski agent wpływu, a jak ostatnio sugeruje prasa, nie tylko wpływu. Odwiedzał oficjeli w domu, fotografował się z najważniejszymi osobami w państwie. Nieźle się czuł na wojskowych korytarzach. Pojawiał się w czasie rozmów dotyczących kluczowych kontraktów. Choć w oficjalnych dokumentach dotyczących tych przetargów nie ma upoważnień do reprezentowania firm, wojskowi oficjele i tak z nim rozmawiali. Według dobrze poinformowanych osób to on był źródłem dzisiejszych kłopotów wiceministra Skrzypczaka. Co się wydarzyło w czasie ich spotkania, pewnie nigdy się nie dowiemy, tym bardziej że powstały po nim dwie sprzeczne notatki do służb – w jednej jest mowa o szantażu, w drugiej o próbie wyłudzenia łapówki.

Jedno jest pewne: izraelskim firmom na polskim rynku zbrojeniowym ciężko będzie odzyskać zaufanie. Zauważył to już izraelski rząd i odsunął prywatne przedsiębiorstwa od negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowej. Rozmowy mają toczyć się na poziomie rządowym. A dopiero te ustalenia realizować mają konkretni producenci.

Takich agentów wpływu na polskim rynku zbrojeniowym jest kilku. W branży mówi się, że „chodzą” dla kogoś. Każdy wie, kto za czym i dla kogo chodzi. A chodzi się długo. Cierpliwość jest cechą najlepszych. Za przetargiem na śmigłowce niektórzy chodzą już od 10 lat, czyli od momentu, kiedy śmigłowców nie było jeszcze w żadnych planach zakupów dla polskiej armii.

 

Kiedy tylko zakup pojawia się w planach, zaczyna się podwójna kampania. Podwójna, bo oficjalna i nieoficjalna. Oficjalna to reklamy, prezentacje działania, broszurki. Zwykłe mydlenie oczu. Nieoficjalna to prawdziwe pieniądze i emocje.

Najpierw sztab PR analizuje zapisy przetargu pod kątem swojego produktu i produktu konkurenta. Później atakuje te zapisy, które dają punkty konkurencji, a są niekorzystne dla jego firmy. Tak było przy okazji przetargu na samolot szkolno-bojowy. Walka była tak zacięta, że aż otarła się o skandal dyplomatyczny. Przetarg unieważniono na godzinę przed wyborem oferenta. Wtedy też wojsko zamierzało dokonać wyboru bez żadnych testów. To tak, jakbyśmy chcieli kupić Maybacha przez Internet.

W trwającym obecnie przetargu na wybór śmigłowca na razie jest względny spokój. – Tylko dlatego, że nauczeni doświadczeniem utajniliśmy wymogi. Firmy boją się inspirować media, żeby nie stracić kontraktu poprzez ujawnienie tajnych informacji. Ale po ogłoszeniu przetargu będzie piekło – mówi jedna z osób związana z zakupami dla wojska.

Jest się o co bić, bo wchodząc z 70 śmigłowcami do polskiej armii, właściwie kupuje się rynek. Polska potrzebuje dużo więcej niż 70 śmigłowców. Będzie też musiała wymienić zajeżdżone w Afganistanie śmigłowce szturmowe Mi-24. To oznacza kolejne miliardy do kieszeni jednego producenta.

Przy takich kwotach trudno oczekiwać wyszukanych zachowań. I ich nie ma. Ludzi się przekupuje. Szantażuje. A jeśli to nie pomaga – to nawet zastrasza. Najpierw niewinnie, esemesem. Później trochę ostrzej. Prokurator wojskowy płk Mikołaj Przybył, który zasłynął próbą samobójstwa, prowadził najtrudniejsze sprawy o korupcję. Przecięto mu opony, podpalono drzwi, otruto psa. Zdesperowany próbował się zabić. Trudno się dziwić, że dynamika śledztw wyhamowała.

Wielkie pytania

Zresztą w ciągu ostatnich kilku lat wojsko regularnie samo pozbawia się narzędzi do zapobiegania nadużyciom. – Za moich czasów w departamencie kontroli, który nadzorował również sprawy związane z wydatkami, było ponad 60 oficerów. Teraz pracuje jedna czwarta z poprzedniego stanu – mówi gen. Piotr Makarewicz, emerytowany szef departamentu kontroli MON. W 2009 r. znacznie ograniczono również kompetencje śledcze Żandarmerii Wojskowej. W efekcie na fali ostatnich skandali minister Tomasz Siemoniak w akcie desperacji zwrócił się do Centralnego Biura Antykorupcyjnego z prośbą o szerszą współpracę przy wojskowych przetargach.

Tymczasem Waldemar Skrzypczak popadł w dziwny stan – minister bez podpisu. Nie może podejmować większości decyzji, bo nie ma dostępu do informacji niejawnych. Odwołał się do premiera. A ten zlecił cywilnym służbom weryfikację odmowy jego certyfikatu. Służby teoretycznie mają na to trzy miesiące. Skrzypczak tyle czasu nie ma. Podobnie zresztą jak program modernizacji polskiej armii, który może nie przetrwać konfrontacji z rzeczywistością, jeśli okaże się, że korupcja w wojsku sięgnęła aż tak wysoko.

Polityka 40.2013 (2927) z dnia 01.10.2013; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Gry wojenne"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną